— Do zbiorów specjalnych — mówi. Potem zagląda mi w twarz. — O, Reeve. Wcześniej cię tu nie było.
Przywołuje na twarz słaby uśmiech.
— Szkolę się na bibliotekarkę. Janis z rana źle się poczuła, więc na razie zastępuję ją we wszystkim.
— Źle się poczuła? — Patrzy na mnie sowim wzrokiem.
Odwzajemniam spojrzenie. Fiore wybrał sobie ciało fizycznie imponujące, ale niemal zniedołężniałe ze starości, w, jak to nazywali starożytni, „średnim wieku”. Ma nadwagę, żeby nie powiedzieć otyłość, jest szeroki, przysadzisty i niewiele wyższy ode mnie. Kiedy gada, trzęsą mu się podbródki, wyraźnie widać też pory na nosie. Teraz ma rozchylone nozdrza, węszy podejrzliwie. Przypatruje mi się, ściągając krzaczaste brwi. Śmierdzi jakąś organiczną stęchlizną, jakby za długo leżał na pryzmie z kompostem.
— Tak, ma poranne mdłości — mówię po prostu, licząc, że nie zapyta, gdzie ona jest.
— Poranne… a, no tak! — Groźna mina natychmiast znika. — Ach, te przejścia, jakim poddaje nas los. — Ocieka ślimaczym śluzem współczucia. — To musi być bardzo trudne, tak dla niej, jak i dla ciebie. Po prostu zaprowadź mnie do pokoju zbiorów specjalnych i nie będę ci już przeszkadzać, dziecko.
— Oczywiście. — Idę do furtki z boku kontuaru. — Zaprowadzę pana.
Stary ropuch dobrze wie, gdzie ma iść, ale uwielbia grę pozorów. Prowadzę go do zamkniętych drzwi w czytelni. Fiore wyciąga mały pęk kluczy i, mrucząc coś, otwiera zamek.
— Może kawy albo herbaty? — pytam niepewnie.
Przystaje i znów rzuca mi to spojrzenie zdechłej ryby.
— To nie jest aby wbrew regulaminowi? — pyta.
— W zasadzie tak, ale pan nie będzie przecież w samej bibliotece — paplę — tylko w archiwum, a poza tym jest pan odpowiedzialny, więc myślałam…
— Niech będzie kawa. Z mlekiem, bez cukru. — Znika w środku, zostawiając klucze w zamku.
Teraz. Serce bije mi mocniej, idę do pokoju socjalnego. Janis drzemie, kiedy otwieram drzwi. Zrywa się przestraszona, blada.
— Reeve…
— Nic, nic — mówię, podchodząc do czajnika i napełniając go wodą. — Przyszedł Fiore, wpuściłam go tam. Posłuchaj, może byś poszła do domu? Źle się czujesz, nie powinnaś chyba tu siedzieć?
— Myślałam sobie o myśleniu. — Janis kręci głową. Szukam kawy i filtrów, ustawiam zaparzacz nad największym kubkiem, jaki udało mi się znaleźć. Wsypuję do filtra kawę, nie żałując jej, przestaję dopiero wtedy, gdy uświadamiam sobie, że za mocna, to tak samo, jakby Fiore w ogóle jej nie wypił.
— Nie powinnaś za dużo myśleć, Reeve. To ci szkodzi.
— Poważnie? — odpowiadam w zamyśleniu, zdzierając folię z kupionej w drogerii małej czekoladki. Rozkruszam połowę i wsypuję do kawy, gdy czajnik zaczyna syczeć. Mnę folię w kulkę i pstrykam nią do kosza.
— Jeśli myślisz o tym, żeby stąd wyjść… — mówi Janis.
— Już mówiłam, mogę ci wezwać taksówkę…
— Nie, co innego, wyjść stąd.
Odwracam się. Janis patrzy na mnie oczyma zwierzęcia w pułapce. To taki moment egzystencjalnego smutku, gdy uwity przez nas wokół samych siebie kokon kłamstw, mający ukryć pęknięcia rzeczywistości, rozpuszcza się w maź i staje nam przed oczyma coś naprawdę paskudnego. Janis dręczy to samo, co mnie, tylko o wiele bardziej.
— Dość mam wszystkiego! Zabiorą mnie do szpitala, będę musiała przecisnąć przez cipkę czaszkę dziecka, a potem przydarzy się drobny wypadek, wykrwawię się i zabiorą mnie do Hanty, żeby mnie poskładała i puściła mi swojego oswojonego cenzorskiego robala. Wyjdę ze szpitala cała uśmiechnięta, jak Yvonne i Patrice, ale w środku już nie będzie mnie, będzie to coś, co sobie myśli, że jest mną i…
Łapię ją za ramiona.
— Cicho! — syczę jej do ucha. — Nic z tych rzeczy!
Szlocha, wzbiera w niej straszliwa fala płaczu, a jeśli ją wypuści, mam przerąbane, bo usłyszy nas Fiore.
— Mam plan.
— Masz… co?
Woda się gotuje. Powoli odsuwam jej łapczywe dłonie i sięgam, żeby wyłączyć czajnik.
— Posłuchaj mnie. Idź do domu. Teraz, zaraz, natychmiast. Zostaw Fiorego mnie. I nie panikuj. Im częściej sobie powtarzasz, że jesteś sama, tym bardziej sama jesteś. Nie pozwolę im grzebać ci w głowie. — Uśmiecham się do niej z otuchą. — Zaufaj mi.
— Wiesz co. — Janis głośno smarka, potem puszcza mnie i wyciąga chusteczkę z pudełka na stole. — Masz… zresztą, nic mi nie mów. — Wydmuchuje nos, bierze głęboki wdech i znów na mnie patrzy. Przeciągłe, taksujące spojrzenie. — Trzeba było się domyślić. Nie dajesz sobie włazić na głowę, prawda?
— Jeśli mam coś do gadania, to nie. — Chwytam czajnik i ostrożnie wlewam wrzątek do lejka, gdzie zwilży kawowy proszek, uwalniając z niego ksantynę i rozpuści ukryte w nim pół tabletki laxigenu, unosząc do kubka parującej kawy glikozydy antrachinonowe i silnie moczopędną kofeinę. Przy odrobinie szczęścia, pół godziny po wypiciu tego Fiore posiedzi sobie z dziesięć minut na kiblu. — Nic się nie przejmuj. Za parę dni pewnie ci powiem, czy wszystko idzie zgodnie z planem.
— No jasne. Masz plan. — Znów wysmarkuje nos. — I chcesz, żebym poszła?
— Tak. I to już, żeby Fiore cię tu nie zobaczył. Powiedziałam mu, że jesteś chora, w domu.
— Dobra. — Posyła mi wątły uśmiech.
Nalewam mleka do kubka, unoszę go.
— Idę zanieść wielebnemu kawę — mówię.
— Zanieść… — Wytrzeszcza oczy. — A, rozumiem. — Zdejmuje żakiet z wieszaka na drzwiach. — To faktycznie lepiej nie będę ci przeszkadzać. — Szczerzy zęby. — Powodzenia!
I wychodzi, robiąc mi miejsce, żebym wzięła ze zlewu kubek kawy i inne rzeczy i zaniosła je Fioremu.
Najprostszy plan często jest najlepszy.
Wszystko, co robię w bibliotecznym komputerze, jest monitorowane i kiedy tylko znajdę coś ciekawego, będą wiedzieli, że o tym wiem. Pewnie jest wystawiony na wabia, żeby skusić nadmiernie ciekawych i za mało paranoicznych. A nawet jeśli nie, pewnie i tak nie znajdę nic przydatnego — te dawne interfejsy dialogowe są nie tylko skomplikowane w obsłudze, ale i ociężałe umysłowo.
Żeby wygrać z tymi zawodowymi paranoikami, potrzeba talentu, sprytu i myślenia lateralnego. A myślę sobie tak: jeśli Fiore, biskup Yourdon i ich kumple mają jakiś słaby punkt, to jest to przywiązanie do ducha eksperymentu. Nie chcą używać nowoczesnych, ale anachronicznych technik monitoringu tam, gdzie wystarczą nieinwazyjne, dostępne na tutejszym poziomie rozwoju. Nie będą więc korzystać z metastruktur informacyjnych dostępnych przez netlink tam, gdzie wystarczą papierowe dokumenty i podręcznik. (Albo to, albo kwestie, które zapisują na papierze, są naprawdę tajne, tak tajne, że nie powierzą ich systemowi w obawie przed atakiem).
To ultrabezpieczne repozytorium w bibliotece jest po prostu pokoikiem pełnym teczek z papierami na półkach, bez okien i z drzwiami zabezpieczonymi prostym zamkiem. A czego więcej im trzeba? Zamknęli nas w szklanym domu, w sieci sektorów anonimowych orbitalnych habitatów poddanych wszechobecnej inwigilacji, orbitujących w niezbadanych głębiach przestrzeni międzygwiezdnej, połączonych bramkami T, które właściciele mogą dowolnie włączać i wyłączać, dostępnych z zewnątrz jedynie przez jedną, chronioną bramkę długodystansową. I to nie wszystko. Wygląda na to, że szpital prowadzi im zbuntowany chirurg-spowiednik. Alarmy przeciw włamywaczom są już zbyteczne.
Zapukawszy do drzwi i podawszy Fioremu kawę, wracam do czytelni naukowej i zabijam czas, kartkując encyklopedię. (Starożytni mieli dziwny pogląd na neuroanatomię, zauważam, a zwłaszcza na plastyczność rozwojową. To chyba tłumaczy te ich pomysły na segregację płci).