Выбрать главу

Okazuje się, że nie muszę czekać zbyt długo. Fiore wpada do biura i rozgląda się.

— Ej… gdzie jest toaleta dla personelu? — pyta, rozglądając się niespokojnie. Czoło lśni mu w blasku świetlówek.

— Trzeba przejść na zaplecze… o tędy. — Nieśpiesznie ruszam na zaplecze.

Fiore drobi kroczkami, ciężko oddychając.

— Szybciej — gdera.

Odsuwam się i wskazuję drzwi.

— Dziękuję — dodaje, wpadając do środka. Po chwili słyszę, że majstruje przy zasuwie, potem grzechocze deska klozetowa.

Znakomicie. Przy odrobinie szczęścia zabierze się do rzeczy, zanim zerknie na papier. A papieru nie ma, bo go schowałam.

Idę z powrotem do archiwum tajnych dokumentów. Fiore zostawił klucz w zamku i uchylone drzwi. Ojejku. Wyciągam kawałek mydła, ostry nóż i zwitek papieru toaletowego — wszystko to miałam schowane w torbie na dnie wózka. Cóż za fatalne niedopatrzenie!

Wtykam palec u nogi w drzwi, żeby się nie zamknęły, wyciągam klucz i odciskam go na kawałku mydła, z obu stron, uważając, żeby odcisk był dokładny. Trwa to tylko parę sekund, potem wycieram klucz papierem, owijam i chowam je do torby. Klucz to prosty metalowy przyrząd. Istnieje niewielka szansa, że siedzi w nim jakieś urządzenie śledzące, na wypadek gdyby się zgubił, ale przecież się nie zgubił — w trakcie medytacji Fiorego poruszył się ledwo o jakieś dziesięć centymetrów. I jestem prawie pewna, że nie wbudowano weń żadnych głupich kryptograficznych sztuczek — gdyby tak było, po co miałby udawać klucz do staromodnego wpuszczanego zamka? Mechaniczne zamki to zadziwiająco dobra ochrona przed intruzami przyzwyczajonymi radzić sobie z zabezpieczeniami programowymi. I wreszcie, jeśli jest tu choć jedno miejsce nieobjęte monitoringiem, będzie to właśnie skarbiec z tajnymi dokumentami Fiorego, kiedy proboszcz jest w środku. Na takim łańcuchu założeń wieszam właśnie swoje życie.

Sprawdzam, czy torba jest dobrze schowana na dnie wózka, i powoli wracam na zaplecze. Odczekuję pełną minutę, zanim pozwalam sobie usłyszeć płaczliwe wołania Fiorego o papier toaletowy.

Bez Janis, z którą można pożartować, reszta dnia upływa wolno. Fiore wychodzi po godzinie, mrucząc coś pod nosem i narzekając na żołądek. Przenoszę kawałek mydła do sapiącej lodóweczki na zapleczu, gdzie trzymamy mleko. Nie chcę, żeby się stopił czy zdeformował.

Wieczorem zamykam wszystko i idę do domu z duszą na ramieniu, pot przykleja mi bluzkę do krzyża. To głupota z mojej strony. Robiąc to, ryzykuję natychmiastowe zdemaskowanie. Ale jeśli tego nie zrobię, długoterminowe skutki będą gorsze niż cokolwiek, co może mnie spotkać, kiedy złapią mnie z książką wyniesioną z czytelni i pokancerowanym kawałkiem mydła. Wtedy nie tylko ja porządnie oberwę. Janis wiedziała o Osobliwej Żółcieni i bała się monitorowania. Nie wiem dlaczego ani skąd, ale to groźny znak. Kim ona jest?

W domu najpierw idę do garażu. Trzeba po raz pierwszy obudzić gniew wysmażacza pluskiew. Przerobiłam go z taniej mikrofalówki, którą kupiłam parę tygodni temu. Odkręciłam pokrywkę i zrobiłam z elektryką parę kreatywnych rzeczy. Mikrofalówka to w zasadzie klatka Faradaya z silnym nadajnikiem mikrofal. Jest ustawiony, żeby emitować energię w paśmie, które jest silnie pochłaniane przez wodę w jedzeniu. To byłoby do niczego, ale parę pomysłowych machlojek i magnetron jest spierdzielony. Sieje teraz szumem na szerokim zakresie, obiadu może nie podgrzeje, zmasakruje jednak każdy włożony do środka układ elektroniczny. Otwieram drzwiczki, wsypuję do środka zawartość mojej wyłożonej miedzią torby, potem wyciągam spomiędzy tego wszystkiego kawałek mydła. Tego wysmażyć nie chcę — Fiore nabrałby podejrzeń, gdyby dostawał sraczki przy każdej wizycie u nas, gdy ja stoję za kontuarem.

Zamykam kuchenkę i grzeję książkę przez piętnaście sekund. Potem naciskam przycisk na płytce z elektroniką, przyczepionej taśmą do boku kuchenki. Nic się nie zapala. W celi śmierci panuje milczenie, więc chyba wysmażyłam wszystkie mieszkające w grzbiecie książki insekty. Przekonamy się, kiedy zabiorę ją z powrotem do biblioteki, prawda? Jeśli pojutrze Fiore obsmaruje mnie w kościele, będę wiedzieć, że się myliłam, ale wyniesienie z biblioteki sprośnej książki to w ogóle nie ten kaliber, co kradzież kluczy do…

Gips! W myślach kopię się w tyłek. Prawie zapomniałam. Trzęsącymi się rękoma wsypuję odpowiednią ilość do pustego kubeczka po jogurcie, potem odmierzam dzbankiem wodę i mieszam masę łyżeczką, aż robi się tak gorąca, że muszę nią żonglować z ręki do ręki.

Mija dziesięć minut. Wykładam wilgotną białawą maź (gips, uwodniony siarczan wapnia) na blaszkę do pieczenia. Licząc, że już wystygła, po kilka razy odciskam na niej obie strony mydła. Przez nerwową chwilę niepokoję się, że mydło zmięknie i się nadtopi, pierwszy odcisk robię za szybko, więc gips jest jeszcze za wilgotny i lepi się do mydła. Na koniec chyba uzyskuję coś, co powinno się nadać. Przykrywam blaszkę kawałkiem gazy i idę do domu. Dochodzi dziesiąta, jestem głodna i wyczerpana, jutro mam wolne, ale i tak będę musiała pójść do pracy, żeby zobaczyć, czy Janis dobrze się czuje. Za to następnym razem, kiedy Fiore przyjdzie do archiwum, będę gotowa, żeby wkraść się tam zaraz po nim. I wtedy się okaże, co on tam chowa…

10. Stan faktyczny

Niedzielny świt, chłodny i aksamitny. Stękam i próbuję nie naciągać sobie kołdry na głowę. Jakieś kaprysy mojego planu pracy sprawiły, że wczoraj miałam dzień roboczy, a jutro mam kolejny. Przygniata mnie perspektywa dwóch jedenastogodzinnych dniówek. Myśl o spędzeniu połowy dnia w wymuszonej bliskości punktociągów jak Jen i Angel też nie cieszy, ale udaje mi się zmusić do wstania z łóżka i wygrzebania niedzielnego ubrania ze stosu rosnącego na krześle pod ścianą. (Muszę niedługo przejechać się do pralni chemicznej i spędzić trochę czasu w piwnicy, nad rzeczami, które da się uprać w domu. Kolejna harówa w dzień wolny od pracy. Czy to nie ma końca?).

Na dole zastaję Sama, który pracowicie wsypuje łyżką płatki kukurydziane do miski z mlekiem. Wygląda na całkiem tym zaabsorbowanego. W żołądku ściska mnie ze zdenerwowania, ale udaje mi się postawić na palniku rondelek z wodą i ostrożnie włożyć do niego parę jajek. Muszę się zmuszać do jedzenia — jeszcze trochę i zacznę spalać tkankę mięśniową. Zerkam do wewnątrz, na mój przeważnie milczący netlink, i sprawdzam punktację mojej kohorty z tego tygodnia. Jak zwykle jestem prawie ostatnią kobietą. Gorszy wynik ma tylko Cass i czuję znajome ukłucie niepokoju. Jestem prawie pewna, że nie jest Kay, ale nie potrafię przestać jej współczuć. W końcu musi wytrzymywać z tym wieprzem Mickiem. Mój żołądek wykonuje kolejne salto, gdy przypominam sobie coś, co muszę zrobić przed wyjściem.

— Sam.

Unosi wzrok znad miski.

— Tak?

— Dzisiaj. Nie zdziw się, jeśli… jeśli… nie potrafię tego powiedzieć.

Odkłada łyżkę i patrzy za okno.

— Piękna pogoda. — Marszczy brwi. — Co cię gryzie? Kościół?

Udaje mi się kiwnąć głową.

Oczy szklą mu się na chwilę. Chyba sprawdza punkty. Potem potakuje.

— Nie dostałaś żadnych kar, prawda?

— Nie. Ale boję się, że… — Kręcę głową, niezdolna dokończyć.

— Że cię wymienią — mówi spokojnie.

— No właśnie. Po prostu mam przeczucie i tyle.

— To niech to zrobią. — Ma gniewną minę i przez moment się boję, uświadamiam sobie jednak z zaskoczeniem, że nie chodzi o mnie: jest zły na myśl, że Fiore będzie mnie obsmarowywał w kościele, oburzony tym, że pewnie pociągnie za sobą całą kongregację. Urażony. — Wyjdziemy stamtąd.