— Nie, Sam. — Woda się gotuje. Patrzę na zegarek i włączam toster. Jajka na miękko i grzanka, tak daleko zaszły już moje zdolności kulinarne. — Jeśli to zrobisz, też wezmą cię na celownik. A jak oboje będziemy na celowniku…
— Mam to gdzieś. — Patrzy mi prosto w oczy, bez tej powściągliwości, którą okazywał przez ostatni miesiąc. — Zdecydowałem się. Nie będę stać z boku i patrzeć, jak zabierają się za nas, jedno po drugim. Oboje popełniliśmy błędy, ale to ty tutaj najwięcej ryzykujesz. Byłem dla ciebie niesprawiedliwy i… i… — przez moment szuka słowa — żałuję, że to się nie rozegrało inaczej. — Spogląda na miskę z mlekiem i mruczy coś, czego nie słyszę.
— Sam? — Siadam. — Sam. Nie poradzisz sobie w pojedynkę z całym ustrojem.
Robi smutną minę. Smutną? Czemu?
— Wiem. — Patrzy na mnie. — Ale czuję się taki bezradny!
Smutny i zły. Wstaję i podchodzę do palnika, wyłączam go. Jajka stukają o dno rondelka. Toster cyka.
— Trzeba było pomyśleć o tym, zanim daliśmy się zamknąć w tym więzieniu — mówię.
Mam ochotę wrzasnąć. Po mojej superciężkiej edycji pamięci — a podejrzewam, że okazała się znacznie szersza, niż spodziewało się moje poprzednie ja, to, które napisało list, a potem o nim zapomniało — to nic dziwnego, że się tu znalazłam. Z pewnością, gdybym wiedziała, że Kay stchórzy i się wycofa, pewnie postanowiłabym z nią zostać w tamtym życiu i nieważne, że ścigali mnie mordercy.
— Więzienie. — Sam chichocze. — Dobre określenie. Szkoda, że nie ma jakiejś drogi ucieczki.
— Zapytaj biskupa, może wypuści cię wcześniej za złe sprawowanie. — Wyjmuję grzankę, smaruję ją masłem, potem wyławiam oba jajka i kładę je na talerzu. — Dobrze by było.
— Może przejdziemy się do kościoła na piechotę? — proponuje z wahaniem, kiedy dojadam śniadanie. — To ze dwa kilometry. Wydaje się, że to dużo, ale…
— Dobry pomysł. Podoba mi się — mówię, zanim on to sobie wyperswaduje. — Założę „pracowe” buty.
— Dobra. Tutaj na dole, za dziesięć minut. — Wychodząc z kuchni, ociera się o mnie.
Wzdrygam się, ale on chyba tego nie zauważa. Coś mu się tam kołacze pod czaszką; to frustrujące, że nie mogę po prostu zapytać.
Dwa kilometry to miły poranny spacerek, a Sam pozwala mi się trzymać za rękę, gdy idziemy cichymi alejami pod drzewami, które eksplodowały zielonymi i niebieskoczarnymi liśćmi. Żeby dotrzeć do kościoła, musimy przejść przez trzy tunele pomiędzy strefami — nigdzie nie sięgnie się wzrokiem dalej niż na pół kilometra, zapewne dlatego, że byłoby widać, że nasze krajobrazy są wycięte z wewnętrznych powierzchni krzywych stożkowych, a nie przyklejone naturalną grawitacją do kuli — ale nie spotykamy w zasadzie nikogo. Większość ludzi jedzie do kościoła taksówkami. Nie wyjdą z domów, dopóki nie będziemy prawie na miejscu.
Początek mszy mnie rozczarowuje — i chyba tylko mnie. Po odśpiewaniu z wiernymi agitacyjnej wersji First We Take Manhattan, Fiore uderza w długą perorę o naturze posłuszeństwa, występku, naszym miejscu w społeczeństwie i obowiązkach wobec siebie nawzajem.
— Czyż nie jest prawdą to, że znaleźliśmy się tutaj, by cieszyć się udogodnieniami cywilizacji i tworzyć wspaniałe społeczeństwo, aby nasze dzieci miały lepiej, aby żyły w moralnie czystym państwie? — grzmi znad pulpitu, ze wzrokiem skupionym szkliście w nieskończoności, która czai się tuż za ścianą. — I dlatego, czyż nie należy bronić naszego porządku, ziemskiego poprzednika idealnego platońskiego społeczeństwa, żeby miał czas dojrzeć i zrodzić owoce utopii?
Prawdziwy agitator, uświadamiam sobie z niepokojem. Ciekawe, do czego to zmierza? Ludzie za mną zaczynają się wiercić; nie tylko ja tu mam nieczyste sumienie.
— A skoro tak, to czy powinniśmy tolerować w naszym społeczeństwie kogoś, kto narusza jego podstawowe zasady? Czy mamy się powstrzymywać przed krytyką grzechów przez wzgląd na wrażliwość grzesznika? — pyta. — Albo tych, którzy, nic nie wiedząc, żyją tuż obok tego wcielonego występku?
Nadchodzi. Czuję śmiertelny strach, żołądek opada mi w przewidywaniu nadchodzącej demaskacji. To musi być coś poważniejszego niż ta wyniesiona potajemnie książka i mam potworne przeczucie, że wykrył mój odcisk w mydle, gips i odlew, z którego chcę dorobić klucz…
— Nie! — Dudni Fiore zza pulpitu. — Tak być nie może! — Wali pięścią w poręcz. — Lecz z przykrością mówię, że tak jest: że Esther i Phil nie tylko skazują swe dusze na potępienie, prowadząc swoje ohydne intymne kontakty za plecami swoich nieszczęsnych, nic nie wiedzących małżonków, ale i tym samym niszczą samą tkankę społeczeństwa!
E? Czyli nie za mnie się zabrał. Jednakże fala ulgi nie trwa długo: po kościele rozchodzi się potężny pomruk gniewu, najpierw od strony kohorty numer trzy, do której należą ludzie oskarżeni przez Fiorego. Reszta się rozgląda, i ja również — w tej chwili niepoddanie się presji tłumu mogłoby być niebezpieczne. Widzę gwałtowne poruszenie parę rzędów za sobą, gdzie elegancko ubrani wierni odwracają się do siebie. Przerażona kobieta i zażenowany mężczyzna z ciemnymi włosami rozglądają się wokół niespokojnie, nie patrząc nikomu w oczy. Fiore kontynuuje przemowę, a oni szukają drogi ucieczki. Coś mi mówi, że jest już za późno.
— Chciałbym przede wszystkim podziękować Jen za zwrócenie uwagi na tę sprawę — mówi chłodno Fiore.
Brzęknięcie w moim netlinku, sygnalizujące punkty — więcej, niż normalnie zdobywam w miesiąc. Dostałam je dzięki temu, że jestem w tej samej kohorcie, co ta mała, wścibska menda. Nieźle zarobiła na tym oskarżeniu o cudzołóstwo.
— Pytam was więc: co uczynimy z tą chorobą kryjącą się między nami? — Fiore rozgląda się po publiczności. — Co należy zrobić, aby oczyścić nasze społeczeństwo?
Mdlące przerażenie triumfalnie wraca. Będzie o wiele gorzej, niż sobie wyobrażałam. Normalnie Fiore wybiera parę ofiar, które ośmiesza, wyśmiewa, wytyka palcem — drobne upokorzenie za wyniesienie książki z czytelni nie byłoby niczym nadzwyczajnym. Ale tu dzieją się poważne i złe rzeczy, dwoje ludzi podkopuje społeczne fundamenty eksperymentu. Fiore nakręca się w świętym oburzeniu i atmosfera robi się naprawdę bardzo nieprzyjemna. Z tyłu narasta ryk, nieartykułowana wściekłość i furia, łapię Sama za rękę. Potem zaglądam do netlinka i zamieram. On te wszystkie punkty, które dał Jen, zabrał trzeciej kohorcie!
— Lepiej chodźmy, zanim coś się tu stanie — mruczę Samowi do ucha, a on kiwa głową i mocno ściska moją dłoń.
Ludzie wstają i zaczynają krzyczeć, więc jak najszybciej przeciskam się do końca ławki, z pomocą łokci, gdy trzeba. Widzę po drugiej stronie Micka, jak wrzeszczy, ścięgna na jego szyi napinają się jak liny. Cass nie ma. Idę dalej. Zanosi się na burzę, więc to nie czas i miejsce, żeby się rozpytywać.
Za mną Fiore krzyczy coś o prawach naturalnych, ale w tłumie ledwo go słychać. Drzwi są otwarte, ludzie wysypują się na parking. Tracę dech z bólu, gdy ktoś nadeptuje mi na lewą stopę, zachowuję jednak pion i raczej czuję, niż widzę, że Sam idzie za mną. Przepycham się przez ścisk w drzwiach i idę dalej, omijając małe grupki ludzi i jakąś szamotaninę. Sam mnie dogania.
— Chodźmy stąd — mówię, łapiąc go za rękę.
Przed nami stoją ludzie, zebrani wokół Jen.
— Reeve! — woła ona.
Nie mogę jej zignorować.
— Co tam? — pytam.