Выбрать главу

— Pomóż nam. — Szczerzy zęby, oczy skrzą się ekscytacją, kiedy rozkłada ramiona. Ma na sobie krótki ciuszek z czarnego jedwabiu, eksponujący jej drugorzędowe cechy płciowe, przez to, że zapewnia odrobinę kontrastu: pierś jej faluje, jakby miała zaraz mieć orgazm. — No chodźcie! — Macha na ciżbę w wejściu do kościoła. — Zabawimy się!

— To znaczy? — pytam, patrząc poza nią.

Rzuca się w oczy nieobecność jej męża, Chrisa. Ma natomiast całą własną kohortę, swoje zwolenniczki, wielbicielki czy coś takiego. Grace z dwunastki, Mina z dziewiątki i Tina z siódemki — wszystkie z późniejszych kohort — i patrzą na nią, obserwują ją, jakby była przywódczynią…

— Oczyścimy to miasto! — mówi, niemal radośnie. — Do roboty! Razem utrzymamy porządek i wszystko w kupie — i zarobimy tonę punktów — jeśli już na początku podejmiemy zdecydowane kroki. Damy sygnał dewiantom i zboczeńcom. — Patrzy na mnie z entuzjazmem. — Prawda?

— Eee, prawda? — bełkoczę, cofając się, aż wpadam na Sama, który podszedł do mnie. — Dasz im nauczkę, co?

Czuję, jak dłoń Sama zaciska mi się na ramieniu, ostrzegając, żebym nie posunęła się za daleko, ale Jen w obecnym nastroju nie zwraca uwagi na takie niuanse jak sarkazm.

— Dokładnie! — Jest niemal w ekstazie. — Będzie niezła zabawa. Chris i Mick już są gotowi…

Gdzieś za nami rozlega się piskliwy wrzask.

— Przepraszam — mamroczę — jakoś źle się czuję.

Sam popycha mnie naprzód i przechodzę obok niej, cały czas paplając jakieś usprawiedliwienia, ale sytuacja nie jest krytyczna. Jen nie może teraz tracić czasu na mięczaków i moralnych imbecyli, zresztą i tak już dryfuje ku grupce stojącej w drzwiach kościoła, krzycząc coś o wartościach społecznych.

Docieramy na skraj parkingu, kiedy znów potykam się i łapię Sama za ramię.

— Trzeba ich powstrzymać — słyszę własne słowa.

Zastanawiam się, co ten ropuch Fiore sobie myślał, przesuwając między kohortami tyle punktów. Zrobić coś takiego punktociągom, to mogło mieć tylko jeden skutek. W najlepszym razie, ludzie z trójki rozerwą Phila i Esther na strzępy — a teraz jeszcze Jen, która chce to wszystko rozegrać jako oczyszczenie, żeby samej stanąć na czele tłumu. Widzę, jak kształtuje się tu ohydna nowa rzeczywistość, i nie chcę mieć z nią nic wspólnego.

— Nie da rady. — Kręci głową, ale zwalnia kroku.

— Ale trzeba! — upieram się. Przełykam ślinę, zasycha mi w gardle. — Przecież pobiją Phila i Esther…

— Nie, to już zaszło o wiele dalej. — Głos mu drży.

Staję jak wryta. Sam też staje, z konieczności — inaczej musiałby mnie odepchnąć. Ciężko oddycha.

— Trzeba coś zrobić — mówię.

— Ale co? — Oddycha głęboko. — Jest ich ze dwudziestu. Trójka i do tego ci kretyni, którzy pomyśleli, że pokażą swoją cnotę, przyłączając się. Nie mamy szans. — Zerka przez ramię, chyba się wzdryga, potem przyciąga mnie bliżej do siebie i przyśpiesza kroku. — Nie stawaj, nie oglądaj się — syczy.

Więc oczywiście natychmiast staję i się odwracam, żeby zobaczyć co się dzieje.

O kurwa, faktycznie. Chwieję się na nogach, Sam łapie mnie za łokieć. Już nie ma żadnych wrzasków, ale to nie znaczy, że nic się nie dzieje. Wrzask rozlega się dalej, teraz w zaciszu mojej głowy.

— Oni to planowali — słyszę własny głos, jakby dobiegał z końca bardzo ciemnego tunelu. — Przygotowywali to. To nie jest spontaniczne.

— Tak. — Sam kiwa głową, blady jak kreda. To obłęd, ale nie ma innego wytłumaczenia. — W przedtechnicznych kulturach rytualna ofiara z ludzi była popularną techniką budowania więzi społecznej — mruczy. — Zastanawiam się, jak długo Fiore planował, że to wprowadzi?

Zarzucili dwa sznury na gałęzie topoli obok kościoła, dwie grupy ludzi właśnie unoszą szamocące się tobołki w zielone listowie. Mrugam. Wydaje mi się, że sznury się lekko zakrzywiają. To może być siła dośrodkowa, bardziej prawdopodobne jednak jest to, że oczy zachodzą mi łzami.

— Wszystko mi jedno. Gdybym miała pistolet, to zastrzeliłabym Jen na miejscu. Mówię poważnie. — Nagle uświadamiam sobie, że nie jest mi słabo ze strachu, lecz z wściekłości. — Ją naprawdę należy zabić.

— To nic by nie dało — mówi Sam, prawie z roztargnieniem. — Kolejny akt przemocy tylko znormalizowałby tamto zabójstwo, ale by go nie przerwał: oni chcą się zabawić, a ty tylko zapewniasz kolejną rozrywkę…

— No… tak, ale czułabym się lepiej.

Jen powinna zamontować sobie kraty w oknach i spać dzisiaj z kijem baseballowym pod poduszką, inaczej będzie miała kłopoty. I zasługuje na to jak mało kto, ta kłamliwa suka.

— Ja chyba też.

— Możemy coś zrobić?

— Dla nich? — Sam wzrusza ramionami. Nie słychać już krzyków, fałszujący chór zabrał się za śpiewanie jakiegoś hymnu. — Nie.

Wzdrygam się.

— Chodźmy do domu. Już.

— Dobra — odpowiada Sam i ruszamy razem.

Śpiew goni nas po drodze. Boję się, że jeśli obejrzę się jeszcze raz, to się załamię: nie mogę nic z tym zrobić, ale mam okropne poczucie, że z nimi współdziałałam. A co do Fiorego… on się jeszcze doczeka. Dopadnę go wcześniej czy później. Na razie jednak ugryzę się w język i nie powiem ani słowa, bo przeczuwam, że zainscenizował ten mały pokaz, żeby dać nam lekcję o powstawaniu totalitarnej władzy, i akurat w tej chwili wszyscy szpiedzy i obserwatorzy będą mieli oczy szeroko otwarte na wszelkie oznaki protestu.

Kilometr wzdłuż drogi i dziesięć minut od potwornej krwawej żądzy szarpię Sama za rękaw.

— Idźmy trochę wolniej — proponuję. — Złapmy oddech. Nie trzeba już tak lecieć.

— Złapmy…? — Sam wytrzeszcza na mnie oczy. — Myślałem, że jesteś na mnie wściekła.

— Nie, nie na ciebie. — Zwalniam kroku.

Kładzie mi dłoń na ramieniu.

— Nie przyłączyliśmy się.

Kiwam głową.

— Trzy czwarte ludzi było tak przerażone jak my. Ale jak się to już zaczęło, nie dałoby się tego zatrzymać — dodaje Sam, kręcąc głową.

Robię głęboki wdech.

— Zła jestem na siebie, że nie zaprotestowałam, kiedy był jeszcze na to czas. Można zmanipulować tłum, jeśli się wie, co się robi. Ale kiedy ludzie zaczną rozpadać się na takie grupki, trudno je opanować. Fiore nie musiał do tego podżegać. Zrobił to jednak. Jakby polał grill benzyną. — Dopiero niedawno zapoznałam się z tymi dwiema rzeczami. — A po tym kazaniu i przepisaniu punktów, już by tego nie powstrzymał, choćby chciał.

— Brzmi, jakbyś myślała, że to kwestia wyboru.

Zerkam na niego z ukosa. Sam głupi nie jest, ale normalnie nie mówi o abstrakcjach. Ciągnie:

— Naprawdę myślisz, że byś to powstrzymała? To jest w samej konstrukcji tego społeczeństwa. Wszystko tak tu poustawiali, żeby było łatwo skłonić ludzi do zabijania dla idei. Widziałaś Jen. Naprawdę myślisz, że powstrzymałabyś ją, kiedy już się rozkręciła?

— Trzeba jej było wsadzić nóż pod żebro. Prawdopodobnie i tak by mi się nie udało. Masz rację, ale nie czuję się od tego lepiej.

Idziemy wolno drogą, gotując się w naszych niedzielnych garniturach. Jest południe, sztuczna późna wiosna, praży słońce. W wysokiej żółknącej trawie trzeszczą bezkręgowce, a nad głowami szeleszczą liście drzew. W ciepłym powietrzu czuję zapach szałwii i magnolii. Przed nami droga nurkuje w wykop prowadzący do jednego z tuneli z wbudowaną bramką T, ukrywającą przed nami prawdziwą geometrię tego świata na opak. Sam wyciąga z kieszeni latarkę, zawiesza ją na pasku na przegubie.