Выбрать главу

— Widywałam już takie lincze — mówię. Gdybym tylko mogła zapomnieć. — Mają osobliwą bezwładność.

Czuję się słaba i rozdygotana, gdy myślę o tym, o wyrazie twarzy Phila — prawie go nie znałam — i czającej się w cieniu tłumu żarłoczności. Złośliwej ekstazie Jen.

— Kiedy przekroczy pewien punkt, można tylko szybko uciekać i starać się nie mieć nic wspólnego z tym, co się później dzieje. Gdyby wszyscy tak robili, nie byłoby żadnych tego typu zajść.

— Pewnie tak. — Sam brzmi markotnie, gdy wchodzimy w półmrok tunelu. Zapala latarkę. Stożek światła skacze wariacko po ścianach. Droga skręca w lewo.

— Nawet jakiś bohater-przygłup z mieczem nie potrafiłby pokierować takim tłumem, kiedy już się nakręci — mówię. — Nie bez bojowego pancerza i ciężkiej broni, bo oni będą nadchodzić i nadchodzić. Ci z tyłu nie widzą, co się dzieje z przodu, a przygłup, który bez wsparcia staje im na drodze, szybko jest martwym przygłupem, nawet jeśli uda mu się zatłuc sporą liczbę ludzi. A zresztą, taki gość z mieczem wcale nie jest bystrzejszy niż reszta tego tłumu. Tłum trzeba powstrzymać, zanim powstanie. Stanąć przed nim i powiedzieć „nie”.

Wchodzimy w zakręt, niewidoczni teraz z obu wejść. Sam wzdycha.

— Znałem kogoś, kto by to zrobił — rzuca tęsknie. — Facet, w którym się zakochałem. Nie był przygłupem, ale wiedziałby, co zrobić w takiej sytuacji.

Facet? Sam nie wygląda mi na ten typ człowieka… dopóki nie przypominam sobie, że patrzę na niego oczyma przypisanymi na stałe do jednej płci, i on tak samo, a przecież nie wiadomo, kim i czym był, zanim zgłosił się do eksperymentu.

— Nikt by nie wiedział — powtarzam łagodnie.

— Może i tak. Ale opinii Robina uwierzyłbym szybciej niż…

Staję jak wryta, jakbym zderzyła się ze ścianą. Jeżą mi się wszystkie włosy na karku, a żołądek zwija się w supeł, jakbym znowu miała mieć mdłości.

— Co jest nie tak? — pyta Sam.

— Ta osoba na zewnątrz, za którą tęsknisz — mówię ostrożnie. — Nazywa się Robin, tak?

— Tak. — Kiwa głową. — Źle, że powiedziałem, dostaniemy karę…

Chwytam jego dłoń jak tonący koło ratunkowe.

— Sam, Sam! Ty bałwanie! Tak, ty!Właściwie nie jestem pewna, o które z nas naprawdę mi chodzi. — Przyszło ci może kiedyś do głowy zapytać, czy ja znam Robina?

— A po co? Co by to dało? — W półmroku jego źrenice są wielkie i ciemne.

— Jesteś największym… — Nie wiem, co powiedzieć. Naprawdę nie wiem. Zszokowana to najłagodniejsze ze słów opisujących mój obecny stan. — Robinowi przedstawiłeś się jako Kay, prawda?

— Ty…

— Kay. Tak czy nie?

Spina się i próbuje zabrać rękę.

— Tak — przyznaje.

— Okay. — Dalej brakuje mi powietrza. — Posłuchaj, Sam, dokończymy po drodze do domu, dobrze? Bo to, kim byliśmy wcześniej, nie ma wpływu na to, kim jesteśmy teraz, prawda?

W ciemności nie widzę wyrazu jego twarzy.

— Czyli ty musisz być Vhora…

Omal nie daję mu w twarz. Wyciągam natomiast drugą rękę i kładę mu palec wskazujący na ustach.

— Do domu. Potem pogadamy — mówię.

Żołądek ciągle mi się wywraca, jestem zdumiona własną głupotą i umyślną ślepotą. No proszę, wlazłam prosto na niego. Czuję się tak, jakbym nadwerężyła sobie mózg. I co teraz?

Sam wzdycha.

— No dobra. — Ciągle nie wymawia mojego imienia. Ale odwraca się i świeci latarką przed siebie.

I wtedy właśnie dostrzegam na przeciwległej ścianie kontur drzwi.

* * *

To zabawne, że im więcej się podróżuje, tym mniej się widzi. Podróżując przez bramki T, omijamy punkty pośrednie między węzłami, bo bramka jest tak naprawdę dziurą w strukturze przestrzeni — i tych punktów właściwie nie ma. W samochodzie jest trochę podobnie. Wsiadasz, mówisz zombiakowi, gdzie ma cię zawieźć, a on wciska gaz. Co prawda, pod maską nie ma machiny detonującej z hukiem ciecz wydestylowaną z przedwiecznej skamieniałej biomasy (tylko nieduży generator z bramką oraz efekt dźwiękowy), ale poziom interakcji z otoczeniem jest mniej więcej taki sam.

Tymczasem, poza samochodami, korytarzami, bramkami i manipulacjami, do których się nawzajem sobie nie przyznajemy, jest prawdziwy wszechświat. Który czasem walnie cię prosto w nos.

Jak teraz. Od początku wiedziałam, że mieszkamy w szeregu z grubsza prostokątnych kawałków terenu, rozłożonych na zakrzywionej wewnętrznej powierzchni paru ogromnych walców-kolonii, wirujących, aby przyśpieszenie kątowe zastąpiło grawitację, na orbicie cholera-wie-jakiego brązowego karła. Niebo to ekran, wiatr to klimatyzacja, tunele drogowe to konieczny element złudzenia, a jeśli pójdziesz na spacer w te gęste zarośla, zaraz trafisz na strome zbocze czy urwisko, po którym nie da się wspiąć, gdyż po paru metrach robi się pionowe. Nie zastanawiałam się za bardzo nad tym, jak jest to wszystko poskładane, poza tym, że założyłam, że w każdym tunelu jest bramka T. A co, jeśli jest jeszcze inne wyjście?

Ściskam rękę Sama.

— Czekaj! Daj tu tę latarkę. O tutaj, tutaj.

— Co tam jest? — pyta.

— Popatrzmy. — Ciągnę go w tamtą stronę. — No chodź. Poświecisz mi.

Ściany tunelu są zrobione z płynnie zakrzywionych brył betonu, prawie bez szczelin. Tworzą pustą rurę mającą z osiem metrów średnicy. Droga to płaska taśma asfaltu, jej krawędzie dochodzą do ścian rury nieco poniżej średnicy. (Teraz zaczynam się zastanawiać, co jest pod spodem. Może jakiś wypełniacz, ale w sumie może tam być cokolwiek). Zauważyłam natomiast prostokątne wgłębienie w przeciwległej ścianie. Z bliska widzę, że ma około metra szerokości i dwa metry wysokości, jest to płaska metalowa płyta wpuszczona w bok tunelu. Nie widać żadnego uchwytu ani klamki, poza kilkumilimetrowym otworem wywierconym w połowie wysokości, tuż przy jednym brzegu.

— Daj latarkę.

— Proszę.

Podaje ją bez słowa protestu. Przysuwam się do ściany i świecę w szczelinę. Nic, ani śladu zawiasów czy czegoś podobnego. Kucam i świecę w dziurkę. Tam też nic.

— Hm.

— Co to jest? — pyta niespokojnie Sam.

— Drzwi. Tyle da się powiedzieć. — Prostuję się. — Teraz nic z tym nie zrobimy. Idziemy do domu, tam się zastanowimy.

— Ale w domu nie będziemy mogli rozmawiać! — W słabym blasku latarki jego oczy wydają się bardzo białe. — Wszystko usłyszą.

— Oni nie widzą wszystkiego — zapewniam go. — Chodźmy do domu. Chciałabym, żebyś po południu skosił trawę.

— Ale ja…

— W garażu jest kosiarka — ciągnę niezrażona. — I inne rzeczy.

— Ale…

— Jeśli nie będą na nas czekać w domu, to znaczy, że nie monitorują tuneli, prawda? Patrzyłeś teraz w netlink? Nie? No właśnie, jakoś nie zabrali nam żadnych punktów. Ten monitoring ma luki. Chyba znam jeszcze jedno miejsce, gdzie go nie ma, zresztą powinieneś wiedzieć, że nie tylko ty chcesz się stąd wydostać.

Czuję się bezpieczna, mówiąc mu aż tak dużo, chociaż gdyby teraz wleźli mi do głowy i rzucili na pożarcie Osobliwej Żółcieni, pociągnęłabym za sobą jeszcze dwie osoby: Sama i Janis. Kay może akurat przeżywać wyparcie, ale ona raczej… — musisz myśleć o nim per „Sam”, powtarzam sobie —  …on raczej nie sprzeda mnie wrogom. Chyba już znam go na tyle, żeby wiedzieć, co kiedy go gnębi. To zabawne, Kay pożądałam, ale nie umiałam powiedzieć, czy jej ufam. Teraz zaś ufam Samowi, ale wątpię, czy jeszcze kiedyś się z nim prześpię. Pokręcone to życie.

— Bo ty chcesz się wydostać, prawda? — pytam.