— Tak. — Głos mu drży.
— To będziesz musiał mi zawierzyć jeszcze na jakiś czas, bo na razie nie mam planu ucieczki. — Ściskam jego dłoń. — Ale pracuję nad tym.
Razem idziemy ku światłu.
Po południu Sam przebiera się w dżinsy, koszulkę i idzie kosić trawę. Ja siedzę w garażu, w kombinezonie i ochronnych okularach, bo zrobiłam sobie gipsową formę i leję do niej lut, wykonując ołowianą kopię klucza do gabinetu osobliwości naszego Fiorego. Ołowiany klucz nie da się przekręcić w zamku, ale nada się na wzorzec dla szlifierki grawerskiej i czekającej już na podorędziu mosiężnej sztabki.
Żeby zmylić ewentualnych obserwatorów, rozłożyłam wokół parę rekwizytów — kupioną w sklepie wędkarskim drewnianą tabliczkę na ścianę, na której można wyryć jakąś dedykację, wszystko jedno jaką. Kiedy pokazałam Samowi, co kombinuję, zamrugał, po czym kiwnął głową.
— To dla klubu haftu krzyżykowego — rzuciłam wyciągnięte z dupy wytłumaczenie.
Takiego klubu nie ma, ale to brzmi prawdopodobnie i spowoduje automatyczną reakcję u każdego obserwatora, który monitoruje nas pod kątem anomalii w zachowaniu.
Może i żyjemy w szklanym słoju, jasno oświetlonym i pełnym nieustannie wycelowanych w nas kamer, ale to nieprawdopodobne, żeby wszystko, co robimy, oglądał żywy człowiek w czasie rzeczywistym. Mamy nad eksperymentatorami potężną przewagę liczebną, zresztą oni interesują się głównie naszą publiczną socjalizacją. (Przynajmniej tak oficjalnie twierdzą). Aby skutecznie monitorować inteligentny organizm, potrzebny jest obserwator posiadający co najmniej tak dobrą teorię umysłu, jak obiekt obserwowany. Obiektów jest o kilka rzędów wielkości więcej niż obserwatorów, a nie zauważyłam, żeby w tę operację były zaangażowane mocne nadludzkie metainteligencje, więc mam pewne szanse. Jeśli naprawdę stawiamy czoła słaboboskim umysłom, równie dobrze mogę już rzucać ręcznik na ring. Jeśli jednak nie… Możesz scedować co tylko zechcesz na nieświadome mechanizmy, choć ryzykuje się wtedy, że pewne rzeczy poprzegapiają. Sic transit gloria panopticon.
Nabożeństwa w kościele są z pewnością monitorowane na wszelkie możliwe sposoby. Ale po kościele Fiore i jego kumple będą zbyt zajęci puszczaniem sobie sceny linczu ze wszystkich kamer i rozpracowywaniem, jak działa dynamika społeczna autentycznego ciemnowiecznego tłumu. Dopiero dużo później ewentualnie spojrzą, co robię w garażu, pewnie będzie to tylko znudzone zerknięcie na nagranie, żeby sprawdzić, czy nie pieprzę się z sąsiadem albo nie ryczę histerycznie w kącie. Są przyzwyczajeni do tworzenia dowolnych potrzebnych artefaktów w bramkach A, więc pewnie patrzą na moje zajęcie jak na jakieś ciemnowieczne hobby i widzą we mnie trochę nudną, ale generalnie przystosowaną gospodynię domową. W zeszłym tygodniu nawet dostałam parę punktów za to tkactwo. Pod samym ich nosem utkałam sobie klatkę Faradaya do torby, a oni potraktowali to tak, jakbym uprawiała tradycyjne babskie rzemiosło. Mają luki w tym monitorowaniu, a jeszcze większe w interpretacji, i te luki będą ich zgubą.
Skupienie na kopiowaniu klucza i myśleniu o tym, jak bardzo zaczynam ich nienawidzić, to znakomity sposób, żeby nie trzeba było mierzyć się z tym, co zaszło rano pod kościołem. Świetnie także odwraca moją uwagę od mentalnej ściany, do której dotarłam, drzwi w tunelu i paru innych problematycznych kwestii, jakie pojawiły się, odkąd wstałam z łóżka i pomyślałam, że będzie to tylko kolejna nudna niedziela.
Po jakimś czasie, na oko czterech minutach nieskończonego napięcia — choć kłamliwy zegar upiera się, że to były bite cztery godziny — wychodzę z garażu. Gorące poranne słońce zmieniło się w różowawy popołudniowy poblask, owady potrzaskują pod turkusowym niebem. Wygląda na to, że przegapiłam idylliczne letnie popołudnie. Czuję się rozdygotana, zmęczona i do tego bardzo głodna. A także spocona jak świnia i prawdopodobnie śmierdząca. Ani śladu Sama, więc wchodzę do domu i idę do łazienki, zrzucam ciuchy i nastawiam prysznic na chłodną powódź, która trwa, dopóki wszystkiego z siebie nie zmyję.
Wychodzę spod prysznica i grzebię w szafie. Znalazłszy letnią sukienkę, schodzę na dół z mętnym pomysłem sprokurowania czegoś do jedzenia. Może gotowego obiadu z mikrofali, żeby go zjeść na tarasie, patrząc na iluzję zachodu słońca. Wpadam jednak na wchodzącego przez drzwi Sama. Marnie wygląda.
— Gdzie byłeś? — pytam. — Już miałam robić jakieś jedzenie.
— Byłem pod kościołem, z Martinem, Gregiem i Alfem.
Przypatruję mu się uważniej. Na koszuli ma plamy od potu i ziemię pod paznokciami.
— Chowaliśmy ich.
— Chowaliśmy? — Przez chwilę nie rozumiem, co mówi, potem układanka składa się w całość i kręci mi się w głowie, jakby wirował wokół niej cały świat. — To… trzeba było mi powiedzieć.
— Byłaś zajęta. — Wzrusza ramionami.
Patrzę na niego z obawą.
— Zmęczony jesteś. Może idź weź prysznic? Zrobię coś do jedzenia.
— Nie jestem głodny.
— Jesteś, jesteś. — Chwytam go pod prawe ramię i prowadzę do kuchni. — Nie jadłeś obiadu, chyba że coś na szybko, kiedy mnie nie było, a jest już późno. — Biorę głęboki wdech. — Bardzo ciężko było?
— Było… — Urywa i też robi wdech. — Było… — Znów urywa. Potem wybucha płaczem.
Jestem pewna, że Sam już wcześniej widywał śmierć, z bliska, bliskich. Ma ze trzy giga wieku, przechodził operację pamięci, przeżył w jej następstwie psychopatyczną dysocjację, a także mieszkał wśród przedtechnicznych obcych, dla których gwałtowna śmierć i choroby zaliczały się do nieapetycznego menu serwowanego przez życie. Ale jest ogromna różnica pomiędzy półoficjalnymi pojedynkami dwojga dorosłych zgadzających się na to osób, z backupami w bramkach A, tak że wskrzeszenie to drobna niedogodność, a sprzątaniem po spontanicznym akcie bezsensownej brutalności na parkingu przed kościołem.
Zresztą, nieważne backupy, brak drugiej szansy i to, że nie przychodzisz do domu, drapiąc się w głowę i zastanawiając, gdzie poszły ostatnie dwie kilosekundy twojego życia. Różnica jest taka: to mogłeś być ty. Ponieważ, kiedy się nad tym zastanowić, jedno, co wiadomo na pewno, to to, że gdyby ropuchowi za pulpitem pomyliły się imiona, to ty zadyndałbyś, szamocąc się i dławiąc, na końcu tego sznura. To mogłeś być ty. Tak się nie stało, ale to tylko zrządzenie losu. Sam właśnie wrócił z frontu i to zrozumiał.
Może dlatego lądujemy na ławeczce na tarasie od tyłu, ja siedzę prosto, a on trzyma głowę na moich kolanach i nie płacze jak niemowlę, ale od czasu do czasu szlocha. Gładzę go po włosach i staram się, żeby to na mnie nie przeszło — ani ostre, zębate ostrze współczucia, ani chęć powiedzenia mu, że ma się wziąć w garść i stanąć na nogi. Takie sądy są bolesne, a przecież, jak tylko go wysłucham, sam to wszystko sobie poukłada. A jeśli nie…
No cóż, tamtej nocy też by mi się przydał słuchacz, lecz nie będę mieć do niego o to pretensji.
— Greg zadzwonił, kiedy byłaś w szopie — mówi w końcu. — Zapytał, czy pomogę posprzątać. A że rano mówiłem, że nie można dać im się zmusić do niczego złego… To pomyślałem, że skoro wtedy nie mogłem nic zrobić, może powinienem zrobić coś dobrego… potem. — Znów się rozkleja i szlocha przez jakąś minutę.
A kiedy przestaje, udaje mu się mówić cicho i równomiernie, z namysłem w głosie. Brzmi to, jakby sam sobie coś wyjaśniał, próbując to zrozumieć.
— Pojechałem taksówką do kościoła. Greg powiedział, że mam wziąć łopatę, to wziąłem. Przyjechałem, Alf i Martin już byli i Liz, Phila… była żona. Mal jest w szpitalu. Próbował ich powstrzymać. Przyłożyli mu. Znaczy, wiesz, ten tłum. Jest tu jeszcze trochę przyzwoitych ludzi, ale przeważnie za bardzo się boją, żeby choćby pomóc ich pochować albo pocieszyć wdowę.