Uświadamiam sobie, że się obudziłam, choć jest jeszcze noc. Policzki swędzą od słonych strużek przelanych we śnie łez, jestem zwinięta w niewygodny kłębek, na samym skraju łóżka. W talii obejmuje mnie czyjeś ramię, na karku czuję powiew oddechu. Przez moment nie wiem, o co chodzi, potem zaczynam rozumieć.
— Już nie śpię — mruczę.
— O. To dobrze. — Głos ma senny. Dawno tu jest? Poszłam spać sama. Czuję nagłe ukłucie paniki na myśl, że przyszedł tu nieproszony, ale nie chcę już być sama. Nie teraz.
— Spałeś? — pytam.
Ziewa.
— Pewnie tak. Przysnąłem. — Napina ramię, ja też się unoszę i przysuwam do jego piersi i nóg. — Źle ci było.
— To coś, czego ci wcześniej nie powiedziałam. — I nie do końca wiem, czy powinnam teraz. — Moja rodzina. Zabiła ją Osobliwa Żółcień.
— Co? Ona nie zabijała, cenzurowała…
— Nie wszystkich. — Tulę się do niego. — Większość ludzi tak. Ale niektórych tropiła i mordowała. Chyba tych, którzy potrafiliby ustalić, kto ją zrobił.
— Nie wiedziałem.
— Mało kto wie. Albo zaatakowało cię bezpośrednio i zapewne zginąłeś, albo przydarzyło się to komuś innemu, a w takim wypadku pewnie byłeś zajęty odbudowywaniem własnego życia i walczyłeś, aby twój ledwo co działający, odgrodzony firewallami mikroustrój dał radę bez dostaw z zewnątrz, z reszty Republiki Byt. Ale jedno giga po zakończeniu wojny to już nie było nic nowego.
— Nie dla ciebie.
Wyczuwam jego napięcie.
— Wiesz co, jestem zmęczona i nie chce mi się jeszcze raz tego wszystkiego przeżywać. Stare bóle, okay? — Próbuję się rozluźnić, wtulona w niego. — Stałam się wtedy prawdziwym samotnikiem. Przez całą wojnę nie miałam nikogo bliskiego, a od tego czasu nie miałam okazji.
Oddycha miarowo i głęboko. Może już śpi? Zamykam oczy i próbuję się do niego przyłączyć, ale zajmuje mi to dużo czasu. Cały czas myślę, że naprawdę strasznie musiał potrzebować kontaktu z drugim człowiekiem, skoro po tym wszystkim znowu przyszedł do mnie do łóżka.
11. Pogrzebani
Poniedziałek to dzień roboczy, zwykle umawiamy się też na lunch, ale po wczorajszych zdarzeniach nie zamierzam łamać się chlebem z Jen. Idę do pracy z mosiężnym kluczem schowanym w bezpiecznej torbie. Wchodzę do biblioteki i od razu rzucam się do odkładania książek i sprzątania. Jest środek ranka, kiedy uświadamiam sobie, że Janis jeszcze nie przyszła.
Mam nadzieję, że wszystko z nią w porządku. Wczoraj, zdaje się, jej nie widziałam, lecz jeśli słyszała, co się stało — no cóż, nie wiem, jak dobrze znała się z ofiarami, ale wyobrażam sobie, przez co musiała przejść, jeśli dobrze się znali. Już parę dni temu czuła się źle. Jak się ma teraz?
Idę za recepcję. Ruchu nie ma dziś żadnego, nie przyszedł jeszcze nikt, więc nie mam obiekcji przed odwróceniem na moment tabliczki na drzwiach: ZAMKNIĘTE. Na zapleczu jest teczka z dokumentami administracyjnymi; pogrzebawszy w niej trochę, znajduję domowy numer Janis. Wykręcam go i po niepokojąco długim czasie ktoś odbiera.
— Janis?
Głos ma znużony, mimo zniekształceń dorzucanych przez łącze telefoniczne.
— Reeve, to ty?
— Tak. Martwiłam się o ciebie. Wszystko dobrze?
— Źle się poczułam. I szczerze mówiąc, nie mam ochoty dziś przychodzić. Masz coś przeciwko?
Rozglądam się.
— Nie, nawet drzwi tu nie skrzypną. — Gryzę się w język poniewczasie. — Wiesz co, lepiej weź sobie kilka dni wolnego. Za parę miesięcy i tak idziesz na zwolnienie, nie ma sensu się napinać. Jeśli chcesz, w dzień wolny podjadę do ciebie, przywiozę parę książek. Pojutrze. Co ty na to?
— Super — mówi z wdzięcznością. Po krótkiej pogawędce odkładam słuchawkę.
Właśnie przekładam tabliczkę z powrotem na OTWARTE, gdy do krawężnika przed wejściem podjeżdża długa limuzyna. Zaczerpuję tchu — co tu dziś robi Fiore? — widząc wysiadającego z niej księdza. Potem, co niezwykłe, przytrzymuje drzwi drugiej osobie. Komuś w purpurowej sukni i piusce. Uświadamiam sobie, kto to musi być: biskup. Yourdon.
Biskup jest równie kościsty, chudy i wysoki, jak Fiore przysadzisty i pękaty. Bocian i ropuch. Ma osobliwie ziemisty odcień skóry, a kości policzkowe sterczą mu jak ostrza. Nosi okulary w grubej, jakby rogowej, prostokątnej oprawie, a włosy przylegają do czaszki rzadkimi pasmami barwy zgniłej kości słoniowej. Idzie naprzód, wymachując dłońmi jak u kościotrupa, a Fiore truchta za nim, sapiąc i dysząc, żeby dotrzymać mu kroku.
— Proszę posłuchać, proszę! — woła. — Proszę…
Biskup pcha drzwi biblioteki, otwiera je i przystaje. Oczy ma bardzo blade, błękitne, z lekko żółtawymi białkami, a wzrok lodowato pogardliwy.
— Fiore, już spierdoliłeś parę rzeczy — syczy. — Bardzo proszę, w przyszłości zachowaj swoje masturbacyjne fantazyjki dla siebie. — Odwraca się do mnie.
— Dzień dobry. — Zmuszam się do uśmiechu.
Patrzy na mnie, jakbym była maszyną.
— Biskup Yourdon. Proszę zaprowadzić mnie do archiwum dokumentów.
— Tak, oczywiście. — Wybiegam zza kontuaru i kiwam na niego.
Fiore stęka i ciężko dyszy, człapiąc za nami, Yourdon natomiast porusza się z kościstą gracją, jakby wszystkie stawy wymieniono mu na dobrze naoliwione łożyska. Ma w sobie coś, od czego chodzą ciarki. Spojrzenie, jakie rzucił Fioremu — nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałam na ludzkiej twarzy taką pogardę. Prowadzę ich do pokoju; Kostucha sunie za mną w gniewnej ciszy, a za nią tłusta, przypochlebna ropucha.
Gdy wchodzimy do czytelni, odsuwam się na bok, a Fiore manipuluje przy zamkach, wyraźnie więdnąc pod wściekłym spojrzeniem Yourdona. Otwiera drzwi i smyrga do środka. Yourdon przystaje i mierzy mnie lodowatym spojrzeniem.
— Nie wolno nam przeszkadzać — informuje — pod jakimkolwiek pozorem. Zrozumiano?
Kiwam energicznie głową.
— Jeśli czegoś będzie trzeba, jestem za biurkiem. — Prawie dzwonię zębami. Co jest z tym gościem? Widziałam w życiu paru mizantropów, ale Yourdon jest jedyny w swoim rodzaju.
Fiore i biskup siedzą w archiwum przez prawie trzy godziny. Parę razy słyszę podniesione głosy, obłudne błagania Fiorego, a potem biskupa syczącego na niego jak rozzłoszczony wąż. Siedzę za biurkiem, powstrzymując się przed oglądaniem przez ramię co dziesięć sekund i usiłując czytać książkę o historii polowań na czarownice w przedindustrialnej Europie i Meryce. Są w niej niepokojące echa tego, co dzieje się tutaj, społeczeństwa rozbite na nieufne wobec siebie odłamy, donoszące na siebie nawzajem do chciwej władzy duchownej, tymczasem wąż i ropuch w pokoju z tyłu wydają odgłosy jakby chcieli się nawzajem zażądlić na śmierć.
Kiedy się wynurzają, już dawno minęła godzina mojej przerwy obiadowej. Fiore jest markotny i pełen urazy. Yourdon jest jakby w lepszym nastroju, ale jeśli tak wygląda u niego dobry humor, to nie chciałabym go widzieć, gdy jest zły. Gdy się uśmiecha, wygląda to, jakby ktoś naciągnął na czaszkę arkusz skóry, bezkrwiste wargi odsłaniają żółknące zęby w pozbawionym radości grymasie.