Oto jestem, porzucony po drugiej stronie czasu, w ośrodku rehabilitacji prowadzonym przez chirurgów-spowiedników Niewidzialnej Republiki, przemierzam opustoszałe korytarze malowniczej imitacji ruiny, wzniesionej na powierzchni planety jakiegoś brązowego karła i próbuję poskładać do kupy swoją sprutą tożsamość. Nie pamiętam nawet, jak się tu dostałem. O czym mam gadać z terapeutami?
Idę za mrugającym kursorem wyświetlanej przez netlink mapy do środkowego dziedzińca, potem skręcam w lewo ku nawie, mijającej kamienne ołtarze zwieńczone rzeźbionymi szkieletami olbrzymów. Nawa zaraz kończy się prostokątną dziurą w przestrzeni — kolejna bramka T. Przechodząc przez nią, czuję nagłą lekkość — grawitacja nie chce już mnie trzymać, a wyraźna siła Coriolisa ciągnie w lewo. Światło jest jaśniejsze, a podłoga to jezioro błękitnej cieczy o tak silnym napięciu powierzchniowym, że mogę się po niej ślizgać — stopy ledwo wgniatają powierzchnię. Na poziomie wody nie ma drzwi, są tylko wnęki i wycięte w ścianach nieregularne otwory. Powietrze słabo pachnie jodyną. Zaryzykowałbym twierdzenie, że przechodzę przez wnętrze jednego z zagadkowych routerów orbitujących wokół tak wielu brązowych karłów w tej części galaktyki.
Na końcu korytarza mijam kilka chmurek wielkości człowieka — mgła prywatności rozmywa postaci innych, żeby przechodnie nie musieli zauważać się nawzajem — i wchodzę do kolejnego pomieszczenia z rozstawionymi pod ścianą pierścieniem bramkami T i bramkami A. Wchodzę we wskazane drzwi i znajduję się w znajomym korytarzu wyłożonym po obu stronach żywym drewnem. Na dziedzińcu na jego drugim końcu stoi ozdobna fontanna. Jest tu cicho i przyjemnie, wszystko oświetla ciepły blask żółtej gwiazdy. Tu mamy mieszkania — ja i paru innych pacjentów rehabilitacji. Tu możemy przyjść i bezpiecznie spędzać czas w towarzystwie ludzi w tej samej fazie rehabilitacji, w chwilach, kiedy to nam służy. I tu przychodzę spotkać się ze swoim terapeutą.
Dzisiejszy terapeuta nie jest ani trochę człekokształtny, nie jest też elfem czy bishojo. Piccolo-47 to mezomorficzny robot o kształcie mniej więcej gruszki, z dużą liczbą rozmaitych, dziwnie wyglądających mechanicznych kończyn — niektóre z nich nawet nie łączą się fizycznie z jego ciałem. Nie ma nic, co przypominałoby twarz. Wydaje mi się to niekulturalne (mechanizm rozpoznawania stanów emocjonalnych z wyrazu twarzy jest u ludzi wbudowany bardzo niskopoziomowo; pokazywanie się publicznie bez twarzy jest uważane za poważny afront), ale zachowuję tę myśl dla siebie. Zapewne robi to celowo, żeby przetestować moją stabilność — jeśli nie radzę sobie z kimś, kto nie ma twarzy, to jak będę się zachowywać publicznie? Zresztą, wdawanie się w awantury z własnym terapeutą to nie lekarstwo na moje rozchwianie emocjonalne. Jestem zmęczony, mam ochotę wziąć gorącą kąpiel i pójść spać, dlatego postanawiam szybko mieć to z głowy bez żadnych emocjonalnych incydentów.
— Walczyłeś dzisiaj w pojedynku — mówi Piccolo-47. — Opisz własnymi słowami, co doprowadziło do tego zajścia.
Siadam na kamiennych stopniach pod fontanną, odchylam się w tył, dopóki nie poczuję na karku zimnych kropel wody i próbuję powtórzyć sobie, że rozmawiam z urządzeniem AGD. To pomaga.
— Proszę bardzo — mówię i podsumowuję wydarzenia dnia, przynajmniej te publiczne.
— Jak uważasz, czy Gwyn złośliwie cię sprowokowała? — pyta terapeuta.
— Hm. — Przez moment zastanawiam się nad odpowiedzią. — Myślę, że może to ja ją sprowokowałem — mówię powoli. — Nie celowo, ale zauważyła, że na nią patrzę, i zapewne mogłem przestać. Gdybym chciał. — Po tym wyznaniu czuję się trochę winny, ale tylko trochę. Gwyn chodzi sobie teraz i nie pamięta, że dostała w brzuch. Straciła niecałą godzinę życia. A mnie noga ciągle przypomina o niej skurczami i ryzykowałem…
— Mówiłeś, że nie zrobiłeś backupu. To chyba trochę lekkomyślne?
— Tak, tak, oczywiście — decyduję się. — Zrobię, jak tylko skończymy tę rozmowę.
— To dobrze.
Wzdrygam się lekko i zaniepokojony patrzę na Piccolo-47. Terapeuci normalnie nie wygłaszają podczas sesji opinii, ani pozytywnych, ani negatywnych; właśnie prysło złudzenie, że nikogo tu nie ma i, patrząc na jego gładki pancerz, czuję ciarki na skórze.
— Badanie twojego publicznego stanu wskazuje na to, że robisz duże postępy. Zachęcam do dalszego eksplorowania sektora rehabilitacyjnego oraz skorzystania z grup wsparcia dla pacjentów.
— Eee… — Wytrzeszczam oczy. — Myślałem, że nie powinieneś wpływać…
— Wywieranie wpływu jest przeciwwskazane we wczesnych fazach rekonwalescencji u pacjentów z ciężką dysocjacją psychopatologiczną będącą skutkiem resekcji pamięci. Jednak w późniejszych fazach można, jeśli to potrzebne, zapewniać przewodnictwo pacjentom wykazującym objawy szybkiego powrotu do zdrowia… Chciałbym cię o coś poprosić. Możesz oczywiście się nie zgodzić.
— Hm? — Wpatruję się w podstawę jego grzbietowego manipulatora.
Przypomina opalizujący kalafior, pulsujący, opalizujący i oddychający, albo coś w rodzaju nagiego płuca, wywróconego na lewą stronę i galwanicznie pokrytego tytanem. Jest fascynująco nieludzki, makroskopowa nanomaszyna, na tyle skomplikowana, że wydaje się, że żyje własnym życiem.
— Mówiłeś, że pacjentka Kay wspomniała ci o eksperymencie Yourdona. Profesor historii Yourdon należy do moich współpracowników, a Kay ma rację. Twoja stosunkowo głęboka terapia oznacza, że jesteś idealnym kandydatem do tego eksperymentu. Uważam także, że udział w nim może się okazać w długiej perspektywie korzystny dla twojej rekonwalescencji.
— Hm. — Jeszcze potrafię poznać, kiedy jestem ugłaskiwany, nim zacznie mi się coś brutalnie wciskać. — Musisz mi powiedzieć coś więcej.
— Oczywiście. Momencik.
Domyślam się, że Piccolo-47 wchodzi w przyśpiech i wysyła do kogoś wiadomość, bo centrum jego uwagi zaczyna wędrować. Widzę, jak rozogniskowują się peryferyjne sensory, a nasada manipulatora przestaje drżeć.
— Robin, pozwoliłem sobie przesłać twój publiczny profil do biura koordynacji. Eksperyment, do którego nawiązuję, to interdyscyplinarny projekt departamentów archeologii, historii, psychologii i inżynierii społecznej Scholastium. Profesor Yourdon jest generalnym koordynatorem. Jeśli zgłosisz się na ochotnika, kopia twojego następnego backupu — albo oryginał, jeśli wybierzesz całkowite zanurzenie — zostanie ucieleśniona jako odrębna istota w eksperymentalnej wspólnocie, gdzie będzie żyć przez trzydzieści do stu megasekund razem z setką innych ochotników. — Po staremu to rok do trzech lat. — Ta społeczność ma być, w zamyśle, doświadczeniem pozwalającym zbadać pewne psychologiczne ograniczenia związane z życiem przed wojnami cenzorskimi. Inaczej mówiąc, taka próba rekonstrukcji kultury, o której straciliśmy większość informacji.
— Eksperymentalne społeczeństwo?
— Tak. O wielu okresach w historii mamy tylko ograniczone informacje. Od początku ery maszyn emocjonalnych ciemne wieki zaczęły się pojawiać o wiele za często. Czasem to przypadek — najciemniejszy wiek, u samego zarania ery emocjonalnej, był skutkiem ówczesnego niezrozumienia gospodarki opartej na informacji i idącego za tym przyjęcia wielu niezgodnych formatów reprezentacji danych. A czasem są celowe, na przykład podczas wojen cenzorskich. W sumie skutek jest taki, że ze sporych odcinków czasowych przetrwało bardzo niewiele informacji nieskażonych tendencyjnością obserwatora. Propaganda, rozrywka i kwestie wizerunkowe zmówiły się, żeby pozbawić nas precyzyjnych opisów, a starość i potrzeba okresowego kasowania pamięci pozbawiają nas subiektywnych wspomnień. Dlatego eksperyment profesora Yourdona ma na celu zbadanie samorzutnie powstających relacji społecznych w kulturze wczesnej ery emocjonalnej, o której nie wiemy obecnie prawie nic.