Выбрать главу

— Kto jest najbliższą rodziną? — pyta jeden z zombiaków, kiedy schodzą po schodach z Cass na noszach.

Fer zaczyna wskazywać na Micka, Tammy wali go w rękę.

— Ja! — mówi. — Pojadę z nią.

— Wniosek przyjęty — mówi zombiak. — Proszę wsiąść z przodu. — Wtaczają Cass na tył samochodu, Tammy wsiada razem z nimi.

Greg przygląda się jej przez moment, potem odwraca się i zerka na Micka.

— A z nim co zrobimy? — pyta.

Fer ma zaciętą minę.

— Nic — rzucam pośpiesznie, zanim Fer otworzy usta i wszystko zepsuje. — Pamiętacie, jak się umawialiśmy? Żadnego linczu. — Urywam. — A co zrobimy jutro, to całkiem inna sprawa.

— Może policja coś pomoże? — pyta po chwili Fer.

— Nie wydaje mi się — odpowiada Sam ze schodów. Trzyma przy oku wilgotny ręcznik. — Raczej nie są zaprogramowani na coś takiego. Jeśli będziemy mieć pecha, zgarną nas za podeptanie kwiatów i wyłamanie drzwi, ale chyba nie można oczekiwać od zombiaka, że będzie umiał sobie poradzić z… czymś takim. — Wpatruje się w leżącego twarzą do ziemi Micka.

— Chodźmy do domu — proponuję. — Może spotkamy się jutro wieczorem i to przegadamy?

— Może być — mówi Greg.

Sam kiwa głową.

Przyglądam się leżącemu Mickowi.

— Ale jeśli spróbuje coś zrobić komuś z nas, to chyba trzeba go będzie zabić.

— Mówisz, jakbyś nie była pewna — rzuca Fer.

— Pewna? — Wytrzeszczam na niego oczy. — Jasna cholera, najchętniej bym poderżnęła mu gardło na miejscu! Tylko że… po niedzieli… — przełykam ślinę —  …trochę mi się odechciało. — Dalej wbijam w niego wzrok. — Nieźle mu wpierdzieliliście. Myślisz, że przyjdzie po jeszcze?

Greg kręci głową.

— Mam nadzieję, że spróbuje — mówi, z osobliwym uśmieszkiem na ustach.

Wzdrygam się. Przez chwilę kojarzy mi się z Jen.

— Dobra, idziemy. — Biorę Sama za rękę. — Fer, zawołasz dwie taksówki?

Kiedy docieramy do domu, brudni, zmęczeni i poobijani, jest prawie pierwsza.

— Wchodź — mówię do niego, zatrzymując się na werandzie. — A koszulę wywal do śmieci.

Sam kiwa głową i wchodzi do środka, zostawiając mnie, żebym się rozebrała w chłodnym blasku księżyca. Czuję się odrętwiała i zmęczona, ale także usatysfakcjonowana nocną akcją. Poprawiam się: w zasadzie usatysfakcjonowana. Ściągam spodnie, na wypadek gdyby przyczepiło się do nich jakieś gówno z tego łóżka, i idę za nim do środka.

Sam stoi w wejściu do salonu, z butelką wódki i dwiema szklankami o grubym dnie. Nie zapalił światła, ale zdjął koszulę. Światło księżyca wpadające przez wysokie okna obrysowuje mu nagie ramiona srebrnym konturem.

— Nie chcę, żeby mi się coś śniło — mówi, podając mi butelkę.

— Ja tak samo. — Biorę jedną szklankę, potem przeciskam się obok niego do salonu.

Zdaję sobie sprawę, że jestem zmęczona, lecz także nakręcona ekscytacją, napięciem, niepokojem o jutro i furią za Cass — Czemu wcześniej nie poszłam się z nią zobaczyć? — oraz świeżą nienawiścią wobec Fiorego, Yourdona i tego łotra bez twarzy, który stworzył ten koszmar i każe nam w nim żyć.

— Na co czekasz? — zwalam się na sofę i nadstawiam szklankę. Sam leje do niej bezbarwny płyn. — Chodź.

Siada obok i napełnia swoją szklankę, potem zakręca butelkę.

— Trzeba było cię wcześniej usłuchać — mówi, upijając łyk alkoholu.

— No i? — Unoszę szkło. — Mam nadzieję, że w szpitalu coś poradzą. Bo z nią…

Długie milczenie. Trwa pewnie parę sekund, ale mamy wrażenie, że to godziny.

— Nie wiedziałem.

— Nikt nie wiedział. — Teraz brzmi to jak słaba wymówka, więc biorę kolejny łyk wódki, żeby zająć usta czymś innym.

— R… Reeve. Chciałbym, żebyś wiedziała coś jeszcze. — Patrzę nań ostro. On patrzy na mnie i nagle uświadamiam sobie, że jestem prawie naga. Zresztą on, teraz, gdy pozwalam sobie to zauważyć, też nie jest za bardzo ubrany.

— No, dawaj — mówię, starając się zachować neutralny ton.

— Ja… Uhm… — Odwraca wzrok ze zbolałą miną. Nie wie, jak to wyrazić. — Wczoraj powiedziałem parę rzeczy, których tak naprawdę nie myślę. Przykrych rzeczy. Chciałbym cię przeprosić.

— Nie trzeba — odpowiadam, a serce wali mi boleśnie szybko.

— Trzeba, trzeba. Bo widzisz, ja tak naprawdę nie myślę. Tylko kiedy powiedziałem _ _, mówiłem pra…

— Czekaj. — Podnoszę rękę. — Te słowa. Te, eee… no, niech to szlag. — W głowie mi się kręci. Jest późno, jestem po przejściach, napiłam się wódki, a Sam mówi do mnie coś, czego moje uszy nie chcą słyszeć. — Nie słyszałam, co mówisz, a jestem prawie pewna, że już przedtem to mówiłeś. Wtedy też nie słyszałam.

Robi zdziwioną, potem urażoną minę.

— Rozumiesz? Słyszałam, że mówisz, ale nie rozumiałam. — Zaczynam się denerwować. — To były te same słowa, prawda? Dokładnie te same? Może ja mam coś nie tak z tym…

Sam wstaje, podchodzi do bocznego stolika po tablet, który zbiera tam kurz od jakiegoś czasu.

— Co ty robisz?

Mówi coś do tabletu, potem podtyka mi go pod nos. Na ekranie delikatnie świecą litery: KOCHAM CIĘ.

— Że co?! — wykrzykuję. — Chcesz powiedzieć, że _ _… — I teraz wiem, że wypowiadam te słowa, ale ich nie słyszę. — Cholera. — Kręcę głową. — Sam, to coś ze mną. Sam, strasznie mi przykro. — Wstaję i przytulam go. — Ja też. Coś mam powalone w module językowym. To chciałeś mi powiedzieć? — Odchylam się, żeby widzieć jego twarz. — Tak?

— Tak — przyznaje. Na jego twarzy maluje się niepokój. — Niełatwo mi to powiedzieć. I ja też tego nie słyszę. Myślałem, że ześwirowałem.

— Chyba nie. — Jestem dość blisko, by poczuć w dotyku jego krocze. — To się mówi, tylko kiedy myślisz o kimś poważnie.

Potakuje.

— A może jesteś mi na tyle bliski, że mogę ci powiedzieć, że cieszy mnie to, że jestem szczęśliwa i… i… — Przerywam. Czuję, że powinnam wiedzieć, co oznacza ta cudaczna niezdolność do zrozumienia tych dwóch miłych słów, ale nie potrafię sobie tego przypomnieć. — Musimy się stąd wydostać.

Kiwa głową.

— Naprawdę jest mi tu źle — mówi żałosnym tonem, gestem ręki obejmując wszystko, co ma na zewnątrz swojego ciała. — Ja… powinni to wtedy wyłapać. Nie czuję się dobrze, kiedy jestem taki wielki, powolny i niezmienny. No wiesz, na chwilę da się to poprawić, ale po prostu nie lubię tego, łatwiej byłoby po prostu dać mi inne ciało. Tylko że oni nawet nie pozwolili mi…

Czuję ukłucie złości, nie na Sama, lecz na Fiorego i resztę kretynów.

— Masz dysforię dużego ciała, tak?

Kiwa głową.

— No jasne. — Kay spędziła całe życie pod postacią obcego, prawda? I ciągle zmieniała ciała, jakby nie mogła znaleźć kształtu, w którym będzie jej wygodnie. To na pewno dałoby się naprawić terapią, ale ten ustrój nie służy rozwiązywaniu problemów ludzi.

— Sam. — Całuję go w policzek. — Musimy stąd uciec. Gdzie ten twój tablet?

— Tu.

— Muszę ci coś pokazać. — Puszczam go, przynoszę tablet, chcąc pokazać mu w konstytucji ustroju milion sposobów na uczynienie z nas ofiar tyranii biologicznego determinizmu. — Zobacz… — Przewijam pośpiesznie. — O, a tego wcześniej nie widziałam!