Strużki potu płyną mi po karku, gdy patrzę na plac przed biblioteką, przyglądając się wzorkom ze światła i cienia kreślonym przez liście drzew wiśniowych, plamom, które przesuwają się i zlewają na betonowej kostce. Głowa mnie boli od ciągłego przeglądania fragmentarycznych informacji, jakimi dysponuję. Czy moje luki w świadomości nie ukrywają przede mną czegoś, co jest mi potrzebne?
Rozwiążcie mi te zagadki: dlaczego trzech zaginionych zdrajców, speców od wojny psychologicznej z czasów chaosu, który nastąpił po upadku Republiki Byt, wynurza się nagle w środku eksperymentu polegającego na odtworzeniu okresu historii, o którym nie wiemy niemal nic? I dlaczego w archiwum biblioteki trzymają coś, co wygląda jak wydrukowany na papierze binarny kod Osobliwej Żółcieni? Czemu nie słyszę wypowiadanych słów „kocham cię” i czemu cierpię na chwilowe utraty pamięci? Dlaczego w piwnicy jest autonomiczna bramka A i co Fiore z nią robi? I dlaczego Yourdon chce, żebyśmy tu mieli masę dzieci?
Nie mam pojęcia. Ale jedno jest dla mnie absolutnie jasne: te męty kolaborowały kiedyś z Osobliwą Żółcienią albo którąś z dyktatur poznawczych, a wszystko to ma coś wspólnego ze skutkami wojen cenzorskich. Jestem tutaj, ponieważ moje poprzednie ja, to makiaweliczne stworzenie z piórem wyrzeźbionym z własnej kości udowej, żywiło wobec nich takie właśnie, poważne podejrzenia. Ale, żeby przemycić mnie przez firewalle Ustroju YFH, musiał wymazać z pamięci wszystkie zapisy, które mogłyby go zdemaskować — a właśnie one są mi potrzebne, żebym mogła zrozumieć sytuację!
Frustrujące. A także bardzo niepokojące, bo stawką jest tu coś więcej niż osobiste zagrożenie — czy to ze strony eksperymentatorów, czy innych ofiar. Mam niejasną świadomość, jakie cierpienie i ból zadał ludzkości pierwszy wybuch Osobliwej Żółcieni, a także, jak potwornie trzeba było się zmagać, by poprzerywać jej sieć, opartą na rozproszonej tablicy mieszającej, i wysterylizować wszystkie asemblery, co do jednego. W strzępy poszła niegdysiejsza zintegrowana międzygwiezdna cywilizacja, rozpadła się na drobne ustroje jak odłamki diamentu. Jak my to powstrzymaliśmy?
Kroki. Fiore idzie do drzwi, z dziwnym zadowoleniem na twarzy.
— Czy ksiądz skończył?! — wołam.
— Tak, na dziś to wszystko. — Kiwa głową w geście, który ma być uprzejmy, ale wychodzi mu pompatyczny skłon. Potem marszczy brwi. — A, właśnie, Reeve. Ty byłaś zamieszana w to nocne zajście, prawda?
Moja lewa dłoń zaciska się na rękojeści noża w torebce.
— Tak. — Wytrzymuję jego spojrzenie. — Ksiądz wiedział, co Mick robi Cass?
— Wiem, że… — przychodzi mu coś do głowy i zmienia kurs w połowie zdania — …to zaiste bardzo ciężki występek, wtrącać się w święty związek między mężem i żoną. Ale w pewnych okolicznościach może to być uzasadnione. — Gapi się na mnie sowim wzrokiem. — Rozumiesz, ona była w ciąży.
— No i?
— Gdybyście nie interweniowali, mogłaby stracić dziecko. — Zerka na zegarek. — A teraz wybacz, ale mam spotkanie. Do widzenia. — I wypada przez drzwi jak strzała, a ja gapię się na jego plecy z ustami rozdziawionymi w niedowierzaniu.
Czemu Fiore przejmuje się zdrowiem płodu, a nie matki, która była bita, wielokrotnie gwałcona, więziona całymi tygodniami i została tak okaleczona, że może nigdy nie będzie mogła chodzić? Dlaczego? Empatii ma tyle, co, nie przymierzając, zombiak. Co z nim jest? I czemu nagle zmienił płytę? Przysięgłabym, że za moment mnie potępi, ale złagodził ton. Boi się, co powie biskup, jeśliby podżegał ludzi do kolejnego linczu na tych, którzy uratowali Cass, czy chodzi o coś innego?
Chcą, żebyśmy im urodziły masę dzieci. Ale dlaczego tak im na tym zależy? To ma coś wspólnego z Żółcienią?
Zgrzytam zębami, dopóki Fiore nie zniknie mi z oczu, potem zeskakuję ze stołka, odwracam tabliczkę na ZAMKNIĘTE i idę do archiwum. W tajnej piwnicy wszystko jest tak, jak zostawiłam, z wyjątkiem asemblera, który posapuje do siebie i bulgoce, ciągnąc rurami spod podłogi surowiec, chłodziwo, czy co tam jeszcze. Wygląda na to, że Fiore ustawił go na jakieś długotrwałe zadanie. Ale nie przyszłam tu po to, żeby się rozglądać — przyszłam wyjąć kasetę z kamery, którą nastawiłam na nagrywanie, na półce ze sprzętem.
Kamera to małe metalowe pudełeczko z obiektywem po jednej stronie i ekranikiem po drugiej. Nie wiem, co ma w środku. Na pewno nie jest to oryginalny ciemnowieczny artefakt — widziałam rysunki w książkach — ale robi to samo. Tak samo jak w przypadku reszty urządzeń w ustroju, jakiś rekwizytor pewnie trudził się godzinami, mozolnie wymyślając, jak dać im odpowiednią funkcjonalność, ale żeby nie było jej za dużo. I w miarę się to udało, choć nie do końca. Oryginalne urządzenia korzystały z jakichś „taśm” albo „dysków”, a to po prostu zapisuje wszystko na diament pamięciowy wielkości ziarnka piasku, mieszczący z gigasekundę nagrania.
Siadam na kanapie i bawię się tym ustrojstwem. Kładę torebkę obok siebie i stukam w wyświetlacz, aż udaje mi się cofnąć nagranie o godzinę albo trzy. Potem przewijam przez ciemność, aż zapala się światło i wchodzi Fiore. Na potrójnej szybkości patrzę, jak podchodzi do półek i przegląda parę teczek. Pauzuję, powiększam, żeby zobaczyć tytuły: POLITYKA WOBEC PRZESTĘPSTW SEKSUALNYCH, a potem zerknięcie w INDEKS STABILNOŚCI RODZIN, cokolwiek to oznacza. Potem podbiega do bramki A i coś do niej gada, gestykulując przy terminalu. Nie widzę żadnego uwierzytelniania biometrycznego ani skanu siatkówki, ani niczego podobnego, ale może po prostu podał jej hasło. Walec bramki obraca się wokół dłuższej osi, Fiore wchodzi do środka. Przewijanie w przód — około kilosekundy później wychodzi, mrugając. Czyli po prostu się zbackupował, tak?
Staje przy terminalu sterującym, wydaje kolejne polecenia i bramka zaczyna posapywać. Oglądam się przez ramię. Tak, ona ciągle to robi — jakąś długotrwałą syntezę. Fiore idzie do schodów i…
Cholera! Odwracam się pędem i sięgam po torebkę. Walec bramki A się otwiera.
Nóż w lewą rękę, torba w prawą. Jasne jak słońce: Fiore coś podejrzewał. Zbackupował się, potem zastawił pułapkę, w którą wpadłam. Walec się obraca, widać wnętrze. Białe światło, zapach fiołków i jakichś dziwnych, lotnych organicznych substancji, trochę pary. Ktoś tam siedzi i się porusza.
Rzucam się naprzód z uniesioną torebką i nożem gotowym do osłony. Ten ktoś nadal tam siedzi, kręci głową. Mam tylko jedną szansę. Z bijącym sercem nasadzam mu pustą torebkę na głowę, na zwisające czarne włosy — tłuste fałdy falują w złości, ręce się unoszą — a potem wtykam mu nóż pod brodę i krzyczę:
— Nie ruszaj się!
Kopia Fiorego przestaje się ruszać.
— To nóż. Tylko się ruszysz, krzykniesz albo spróbujesz zdjąć tę torbę, to poderżnę ci gardło. Jeśli zrozumiałeś, powiedz „tak”.
Głos ma stłumiony, ale jakby rozbawiony.
— A jak powiem nie?
— To też poderżnę ci gardło. — Poruszam lekko nożem.
— Tak — mówi pośpiesznie.
— Świetnie. — Poprawiam uchwyt. — Teraz słuchaj. Wydaje ci się, że masz działający netlink i możesz wezwać pomoc. Nie da rady, bo netlinki komunikują się szerokim pasmem, a ty masz na głowie klatkę Faradaya. Od dołu jest otwarta, ale nie szkodzi, bo jesteś w piwnicy. Sygnał jest wytłumiony. Rozumiesz?