Pauza.
— Nie działa! — Głos ma lekko spanikowany. Bystry koleś.
— Cieszę się, że to powiedziałeś, bo inaczej poderżnęłabym ci gardło — mówię mu. — Jak już mówiłam: spróbuj tylko zdjąć tę torbę, a zabiję cię natychmiast.
Trzęsie się. Oj, nie powinnam się tym tak rozkoszować, ale nic nie poradzę. Za wszystko, co nam zrobiłeś, powinnam cię zabić ze sto razy. Co się ze mną porobiło? Prawie dygocę z intensywności tego… pragnienia, które jest jak głód.
— Słuchaj uważnie moich poleceń. Powiem ci, żebyś powoli wstał. Kiedy to zrobię, masz powoli wstać, trzymając ręce przy sobie. Jeśli w jakimś momencie przestaniesz czuć nóż, przestajesz się ruszać. Jak się poruszysz, zabiję cię. Kiedy wstaniesz, przejdziesz pół metra do przodu i powoli wysuniesz ręce do tyłu. Potem spleciesz palce. Teraz powoli wstań.
Fiore, trzeba mu przyznać, ma na tyle zimnej krwi, żeby zrobić, co mu każę, bez wahania i bez histeryzowania. A może po prostu wie dokładnie, co go czeka, jeśli nie usłucha. Chyba nie może mieć złudzeń, jak bardzo jest tu znienawidzony, prawda?
— Krok do przodu, ręce za siebie — mówię.
Postępuje naprzód. Muszę się wyciągnąć, żeby dalej trzymać mu nóż przy szyi, a wolną ręką prowadzę jego prawe ramię. Teraz jest niebezpieczny moment — gdyby kopnął nogą w tył, jednocześnie zasłaniając się lewym barkiem, mógłby mnie nieźle uszkodzić i pewnie uciec. Ale założę się, że Fiore wie bardzo niewiele o poważnej walce wręcz jeden na jednego, a dzięki torbie na głowie powinien być wystarczająco zdezorientowany, żebym zdążyła to zrobić. Podchodzę z boku, prawą ręką grzebię w kieszeni, aż znajduję to czego szukam, potem wyciskam zawartość tuby na jego dłonie i palce. Klej cyjanoakrylowy — podręczne kajdanki bibliotekarza.
— Nie ruszaj rękami.
— Co to… — Oczywiście nie może się powstrzymać od ruszania rękami, więc klej wpływa we wszystkie zakamarki. Jest mniej lepki od wody i polimeryzuje się w parę sekund. Przesuwam nóż na bok jego szyi i przyglądam się swojemu dziełu. Może uda mu się rozłączyć ręce, jeśli postanowi poświęcić trochę skóry, ale na pewno nie zrobi tego z zaskoczenia.
— No dobra, teraz pójdziemy trzy kroki naprzód. Możesz szurać nogami. Zatrzymasz się, kiedy powiem — raz, dwa, już!
Zatrzymuję go na kawałku gołej podłogi. Muszę pomyśleć. Oddycha chrapliwie pod zaimprowizowanym kapturem i cuchnie potem ze strachu. W każdej chwili może sobie uświadomić, że przecież nie pozwolę mu przeżyć. Wtedy będzie nie do opanowania. Mam jakieś dwadzieścia sekund…
— Kiedy mój mąż mówi „_ _”, nie słyszę go — rzucam nonszalancko. — Co to znaczy?
— To znaczy, że jesteś zarażona Osobliwą Żółcienią. — Głos ma dziwnie spokojny.
— Kazałeś zrobić duplikat samego siebie, żeby sprawdzić, co się tu dzieje — mówię. — Cwany ruch. Obawiałeś się, że używam tej bramki?
— Tak — odpowiada zwięźle.
— Jest odporna na odmianę, którą jestem zarażona, prawda? — pytam.
Czuję, jak napina mięśnie.
— Tak — cedzi z wahaniem.
— A Yourdon nie kazał przypisać jej tylko do waszych netlinków? — pytam, spinając się, bo stawiam wszystko na tę właściwą odpowiedź.
Nie udziela jej słownie, lecz stęka, zaczyna rozrywać dłonie, więc wiem, że mam rację, ale wiem także, że zostały mi jakieś trzy sekundy. Podchodzę bliżej do jego pleców i pieszczotliwie przesuwam mu dłonią w dół po piersi. Gdy docieram do krocza, martwieje. Chwila ulgi — anatomicznie jest orto i mężczyzną. Chwytam go za jaja i brutalnie ściskam. Zgina się wpół, zaczerpując tchu, tracąc mowę, niemal przewracając mnie przy okazji. Torba frunie w powietrze. To jednak nie problem, bo chwilę później łapię go za włosy i kiedy jest zaabsorbowany bolesnym nabieraniem powietrza, unoszę mu łeb do góry i wbijam nóż. Gładko przebija tętnicę szyjną i chrząstkę tarczycową, tuż poniżej kości gnykowej.
Wiecie, różnica między mną a Fiorem jest taka, że ja nie lubię zabijać, za to wiem, jak się to robi. Fiorego kręcą fantazje o władzy i oglądanie, jak jego punktociągi linczują kochanków, ale nie przyszło mu do głowy powiedzieć asemblerowi, żeby zregenerował go z bronią w ręku, i potrzebował prawie dwudziestu sekund, by dojść, że przecież muszę go zabić, obojętnie co zrobi i powie. Generalnie jest to morderca typu biurokratycznego, który prowadzi eksperymenty, naciskając guziki na pilocie, a ja…
Ja znów tracę przytomność.
Wojna domowa trwa dwie gigasekundy, niemal sześćdziesiąt cztery lata w staroziemskiej rachubie czasu. W jakichś odległych zakamarkach ludzkiego kosmosu pewnie jeszcze szaleje. Kiedy rozerwano sieć długodystansowych bramek, żeby odizolować uszkodzenia, międzygwiezdny ustrój rozpadł się na samodzielne domeny, oddzielone opóźnieniem komunikacyjnym wynikającym z prędkości światła. Pewnie nadal gdzieś funkcjonują izolowane nisze Osobliwej Żółcieni, poza wyzwolonym stożkiem światła, gdzieś w wiecznym mroku i zimnie — równie dobrze mogą tam istnieć przyczółki wolnej postludzkości, odczepione od sieci, kiedy rozpadała się Republika Byt. Edycja, kasowanie pamięci to najgroźniejsza broń Osobliwej Żółcieni — niewykluczone, że niektóre z tych ustrojów zostały umyślnie zapomniane, ich najbliższe bramki T spuszczono na gwiazdy, a pamięć o ich istnieniu wymazano ze wszystkich umysłów, które przeszły przez zakażone asemblery. Prawdziwa groza Osobliwej Żółcieni polega na tym, że nie ma sposobu, by się dowiedzieć, jak wiele przepadło. Mogła wymazać z naszej pamięci całe ludobójcze wojny, jakby nigdy się nie wydarzyły. Może to tłumaczy szczególnie zajadłą wendetę robaka wobec aktywnych historyków i archeologów. On albo jego twórcy obawiali się, że coś jednak zapamiętamy…
Przez pierwszą gigasekundę jestem u Kotów i robię za czołg. Gdy tylko zorientuję się dobrze, co się dzieje, zostaje we mnie bardzo niewiele z człowieka. Z relacji o najróżniejszych okrucieństwach popełnionych na ludziach, którzy specjalizują się w przeszłości, nietrudno wyciągnąć ogólny wniosek; poza tym, gigasekunda nieistnienia spędzona na pokładzie Wdzięcznego za ciągłość jest właściwie jak mała śmierć — dość czasu, żeby dzieci dorosły, małżonkowie porozpaczali, ponosili żałobę i żyli dalej. Nawet gdyby jakimś cudem moja rodzina nie była celem do zlikwidowania, przez mój zawód, i tak dla mnie są już straceni. A przez takie przeżycia człowiek gorzknieje. Wystarczająco, żeby położyć kreskę na człowieczeństwo jako nieudane, i wystarczająco, żeby zacząć eksperymentować z innymi, bardziej złowrogimi tożsamościami.
Moje ciało ma masę około dwóch ton i barki na wysokości trzech metrów. System nerwowy nie jest biologiczny — chodzę jako symulacja w czasie rzeczywistym, mając kontakt zmysłowy ze światem przez nerwy bólowe mojego pancernego korpusu. (Niebezpieczeństwa długotrwałej migracji do wirtuala są dobrze rozpoznane i do pewnego stopnia można ich uniknąć, zachowując somatotyp i kontakt z realnym światem. A zresztą jest parę pilniejszych spraw do załatwienia). Jeśli muszę, mogę przyśpieszyć swój umysł dziesięciokrotnie. Moja skóra to egzotyczny pancerz, usiany monokrystalicznymi diamentami osadzonymi w pochłaniającej energię macierzy kwantowych kropek, które mogą błyskawicznie przybrać kolor dowolnego tła, w paśmie od częstotliwości radiowych po miękkie rentgenowskie. Zamiast paznokci mam chowane diamentowe szpony, a zamiast pięści miotacze — wystarczy zacisnąć i wycelować. Nie jem, nie oddycham, nie sram, a energię czerpię z ogniwa owiniętego wokół nieskończonego strumienia plazmy płynącego z fotosfery tajnej gwiazdy.