Przybieram sobie kryptonim liddellhart[4]. Reszta Kotów nie ma pojęcia, co to oznacza. Może to tłumaczy, dlaczego w ciągu krwawych czterystu megasekund i szesnastu akcji osiągam awans na starszego sierżanta-szablona oraz powiela się mnie stukrotnie. W odróżnieniu od Loral i niektórych innych, nie zawieszam się, kiedy jest problem. Nie przeżywam szoku ani dysocjacji, gdy zdaję sobie sprawę, że właśnie ścięliśmy głowy dwunastu tysiącom cywili i wrzuciliśmy je do taktycznego asemblera, który zepsuł się po cichu i ich nie zbackupował. Robię to co konieczne. Nie waham się, jeśli trzeba poświęcić sześciu mnie w ataku samobójczym, żeby kupić czas na odwrót reszty grupy szturmowej. Nie czuję niemal niczego poza lodowatą nienawiścią i choć w ogólności uświadamiam sobie fakt, że jestem chory, nie zamierzam prosić o pomoc medyczną, która mogłaby zaszkodzić moim bojowym umiejętnościom. Nasi kryjący się w cieniu mocodawcy, obserwujący wszystko, również nie uważają, żeby trzeba mnie było brać na smycz.
Przez pierwszą gigasekundę prowadzimy wojnę tradycyjnymi metodami. Znajdujemy na wpół zapomniane bramki T prowadzące do opanowanych przez Żółcień ustrojów. Wchodzimy, rozstrzeliwujemy asemblery, których używają jako firewalli imigracyjnych, opanowujemy przyczółek, przebijamy się dalej, instalujemy własne, zdrowe bramki A i przymusowo przepuszczamy przez nie ludzi, żeby usunąć im z głów Osobliwą Żółcień. Ci, którzy przeżyją, przeważnie nam potem dziękują.
Na początku jest to stosunkowo łatwe, potem jednak stwierdzamy, że atakujemy ustroje dysponujące silniejszą obroną. Jeszcze później Osobliwa Żółcień zaczyna programować mieszkańców, żeby walczyli do końca i bez litości. Widywałem nagie dzieci, rozdygotane od załamania egzystencjalnego, idące na czołgi z niezdarnie ściskanymi w obu rękach worpalnymi mieczami. Widziałem i gorsze rzeczy. Dla pewnego podzbioru ludzi pociągająca jest sama idea Osobliwej Żółcieni — podporządkowania wyższej sprawie. Manipulują robakiem, przystosowują jego ładunek bojowy do własnych potrzeb, tworzą w dyskretnych zakątkach quislingowskie dyktatury. Potworności, jakich dopuszczają się przy ich umacnianiu, są o wiele gorsze od prymitywnych, ale bezpośrednich taktyk oryginalnego robaka.
Dociera to do mnie dopiero w trakcie kampanii i — przeżywając nerwowe retrospekcje, przebłyski poprzedniej jaźni — zaczynam w wolnym czasie zastanawiać się, co z tego wynika. Moje studium psychologii kolaboracji staje się jednym z najczęściej wykorzystywanych tekstów w wewnętrznej bazie wiedzy Kotów. Właściwie więc nie powinienem się dziwić, że wzywają mnie do Kwatery Głównej, wraz z rozkazem skonsolidowania przed transferem wszystkich delt i powrotu do ortoludzkiej postaci.
Z początku jestem niechętny. Przyzwyczaiłem się być pancernym batalionem, spędzającym większość sekund pomiędzy akcjami na lodowatej orbicie wokół będącej pod ręką zepsutej gwiazdy albo egzoplanety. Oddychanie, jedzenie, spanie i przeżywanie emocji to dla mnie groźne, bezsensowne ułomności. Rozumiem, że należy się nimi interesować, bo pomagają zrozumieć struktury motywacyjne u nieprzyjaciela, że trzeba czynić na ich rzecz ustępstwa, kiedy się ludzi wyzwala, ale poddać się samemu tym cielesnym słabościom? W końcu jednak uświadamiam sobie, że to nie o mnie chodzi. Muszę móc współpracować z personelem kwatery głównej. Konsoliduję więc wszystkie swoje jaźnie, wymazuję swoją tożsamość z tysięcy ton pancernego metalu, który stanowił do niedawna moje kończyny, i gotowy do transferu melduję się w najbliższym polowym węźle dowodzenia.
Kiedy dochodzę do siebie, stwierdzam, że nachylam się nad panelem sterowania bramki A. W lewej dłoni ściskam ociekający krwią nóż, tak mocno, że prawie drętwieją mi palce. Pół pokoju jest zabryzgane krwią, która utworzyła na środku obrzydliwą kałużę.
Jeśli zrobiłam to jak trzeba, nie zdążył skorzystać z netlinka. Kiedy głowa wyskoczyła mu z torby, poczuł ogromny fizyczny ból, a potem zemdlał od utraty krwi. Utrata przytomności w dziesięć sekund. Zasługiwał na coś gorszego.
Tyle że to ja mam teraz potężny problem — mianowicie, sto dziesięć kilo zdechłego mięsa leżące w dziesięciu litrach juchy pośrodku trawiastego dywanu, który już zaczął zdychać. Trochę obciążające, prawda? Dodatkowo mój sweter, spódnica i robocze buty są całe we krwi. Nie wygląda to dobrze.
Parskam śmiechem, który brzmi jak histeryczny, trochę obłąkany chichot. Źle to wygląda, myślę. Ale na pewno da się coś…
Przez moment cofam się w retrospekcję do czasów źle działającej bramki, kałuż krwi i gór martwego mięcha. To w pewnym sensie pomaga mi się ustabilizować: już wiem, co mam robić. Łapię Fiorego za rękę i kontrolnie szarpię. Ziemiste cielsko faluje, a kiedy przykładam się naprawdę, unosi się z dywanu i przesuwa o dziesięć centymetrów w moją stronę. Stękam i ciągnę jeszcze raz, ale nie tak łatwo go ruszyć, więc przestaję i się rozglądam. Na półce leżą jakieś kable. Idę, łapię parę metrów drutu, owijam nim jego tułów, przekładam pod pachami i w ten sposób ciągnę, gdzie trzeba. W końcu udaje mi się wsadzić go z powrotem do bramki. Nie chce się zmieścić — jedna noga ciągle się wysuwa — wreszcie jednak znajduję sposób, by go przytrzymać, wiążąc resztą kabla.
— No dobra, pięć minut przerwy — mówię do siebie zadyszana, nachylając się nad terminalem.
Co, Reeve, gadasz sama do siebie? — zapytuję się ironicznie. Co, już wariujemy? Palce zostawiają czerwonawe smugi na przyciskach terminalu, lecz w końcu udaje mi się wywołać interfejs dialogowy. Bramka ma zaplanowane jakieś zadania syntezy w tle, ale jest wielowątkowa, a ja działam w trybie przerwania.
— Bramka: przyjąć surowiec do dezasemblacji. OK.
— OK — mówi bramka. Drzwi zamykają się z poświstem, kryjąc dowody rzeczowe.
— Bramka: wybór szablonu, system do czyszczenia dywanów, najmocniejszy, pierwszy z listy. Zrób jedną sztukę. OK.
— OK. Fabrykacja w toku — odpowiada bramka. — Czas zakończenia: trzysta pięćdziesiąt sekund po zakończeniu obecnego zadania.
Ach, te wygody nowoczesnego życia.
Idę na górę do pokoju socjalnego i robię sobie herbatę.
Kiedy się parzy, zdejmuję wierzchnie ubranie i ciskam je do zlewu. Mamy tu parę środków czyszczących, te detergenty całkiem nieźle wywabiają plamy, pewnie lepiej niż cokolwiek z prawdziwych ciemnych wieków. Po paru płukaniach moja spódnica i sweter są po prostu przemoczone, więc je wykręcam, rozwieszam na wylocie ogrzewania i podkręcam temperaturę.
Z powrotem na dół. Bramka stoi otworem, w środku czeka sprzęt. Fiore przeobraził się w maszynę do czyszczenia dywanów i parę chłonnych ścierek. Napełnienie zbiornika wodą to kolejna wycieczka na górę. Kręci mi się w głowie od smrodu rozpuszczalników, ale w pół godziny zmywam widoczne plamy krwi z dywanu, ścian i półek. Nie za bardzo mogę coś zrobić z kafelkami na suficie, myślę jednak, że jeśli się nie wie, że tu kogoś zabito, weźmie się te plamy po prostu za zacieki. Odstawiam więc machinę z powrotem do bramki i gadam do siebie.
— To wszystko przykrywka — mówię i ziewam. Chyba opada mi fala adrenaliny. — Fiore, Yourdon i ta jeszcze jedna. Spece od wojny psychologicznej pracujący nad emergentną kontrolą zachowań grupowych. — Zaniki przytomności uwolniły mi jakiś kolejny fragment pamięci, dossier dotyczące… — Zbrodniarze wojenni. Prowadzili aparat bezpieczeństwa dla Trzeciej Ludowej Sfery Świetlanej Przyszłości. Kiedy wypuszczono antidotum na robaka, uciekli. Przez ostatnie gigasekundy pracowali nad antyantidotum, a potem nad uodpornieniem Osobliwej Żółcieni.
4
Basil Henry Liddell Hart — brytyjski historyk i teoretyk wojskowości; utrzymywał, że na podstawie jego teorii Niemcy opracowały strategię Blitzkriegu; napisał też książkę o brytyjskich czołgach