Выбрать главу

Mrugam. To ja mówię to wszystko? Czy to jakaś inna jaźń korzysta z mojego ośrodka mowy, żeby porozumieć się z resztą… tego, czym jestem?

— Priorytet: ewakuacja. Priorytet: ewakuacja. — Moje ręce poruszają się po pulpicie bramki, choć nie steruję nimi. — Cholera! — jęczę. Ale nie mogę ich powstrzymać, wiedzą, co robią. Wygląda, że konfigurują program do wyjścia.

— System niedostępny — mówi bramka płaskim, pozbawionym skruchy tonem. — Brak dostępu do sieci bramek długodystansowych.

Cokolwiek robią moje ręce, to nie działa. Coś znowu wytrząsnęło mi się z pamięci, coś wielkiego i paskudnego.

— Reeve, musisz uciekać — słyszę własny głos. — Ten program usunie się automatycznie za sześćdziesiąt sekund. Z tej lokalizacji brak dostępu do zewnętrznej sieci. Musisz uciekać. Automatyczne usunięcie za pięćdziesiąt pięć sekund.

Choć mam na sobie tylko bieliznę, zimny pot zalewa mi cały kręgosłup.

— Kto mówi? — szepczę.

— Ten program usunie się automatycznie za pięćdziesiąt sekund — odpowiada coś wewnątrz mnie.

— No dobra, słyszę! Idę, już idę!

Jestem przerażona, że mówiąc „program”, ma na myśli mnie — to musi być jakiś pasożytniczy robak, coś jak jądro startowe Osobliwej Żółcieni. Ale dokąd mam uciekać? Zerkam w górę, na sufit i wszystko składa się w całość. Muszę wejść do góry, przejściem w ścianie tego świata. Może, być może, ten ustrój jest przepleciony z innymi — jeśli tak, mogę po prostu włamać się na pokład niżej lub wyżej, a tam może dostanę się do bramki T i do sieci Niewidzialnej Republiki.

— Do góry, tak?

— Ten program usunie się automatycznie za trzydzieści sekund. Wektor ucieczki zatwierdzony. Wyłączam interfejs dialogowy.

W głowie robi mi się bardzo cicho; stoję rozedrgana nad asemblerem, oddychając szybko i płytko. Cień zniknął mi z umysłu, zostawiając po sobie nieufny spokój. Przerażenie, które teraz czuję, jest puste, jakby egzystencjalne — Wsadzili we mnie jakiś kod-zombie? Kto to w ogóle był? — ale jestem z powrotem sobą. Nie przestanę nagle istnieć, nie zastąpi mnie uśmiechnięta kukiełka nosząca moje ciało. To był tylko pakiet ewakuacyjny, skonfigurowany, żeby się uruchomić po jakimś czasie, albo zareagować na predefiniowany poziom stresu, jeśli nie będę wiedziała, co zrobić. Kiedy nie udało mu się połączyć, przekazał sterowanie mnie, swojej świadomej powłoce i powiedział, czego chce. No i w porządku. Jeśli zrobię, czego oczekuje, i ucieknę, może uda mi się pousuwać z głowy pozostałych pasażerów i będzie świetnie. Zresztą, przecież i tak chcę uciec, prawda? Prawda? Myślmy pozytywnie.

— Kurwa, dopiero co zabiłam Fiorego — szepczę. — Muszę stąd uciekać. Co ja tu jeszcze robię?

Na górze, w pokoju socjalnym jest parno jak w saunie. Kaszląc, dusząc się, zmniejszam grzanie, łapię wilgotne ciuchy, naciągam je na siebie i ruszam do drzwi. Potem — i to jest najtrudniejsze — poprawiam ręką włosy, łapię torbę i spokojnie idę przez placyk ku jezdni, żeby złapać przejeżdżającą taksówkę.

— Do domu — mówię do kierowcy, niemal dzwoniąc zębami ze strachu.

Dom, budynek, w którym mieszkam z Samem wystarczająco długo, żeby stał się dla mnie dobrze znanym miejscem, jest stąd zaledwie o pięć minut jazdy taksówką. A mam wrażenie, że leży w połowie drogi do sąsiedniego układu.

— Zaczekaj tutaj — mówię do kierowcy.

Wysiadam, idę do garażu. Nie chcę widzieć Sama. Naprawdę liczę, że jest w pracy — jeśli mnie zobaczy, może mi się to wszystko nie udać. Albo, co gorsza, mogę go w to wplątać. Na szczęście, nie zastaję go. Udaje mi się wejść do garażu, wziąć akumulatorową wiertarkę, kilka zapasowych wierteł i parę innych przydatnych gadżetów, odłożonych na czarną godzinę. Wracam do taksówki, która rusza, zanim zdążę poprawić sobie pas z tym sprzętem.

Jedziemy przez osiedle mieszkalne, niskie domki oddzielone od ulicy białymi drewnianymi płotkami i przedzielone drzewami. Jest gorąco, głośno skrzeczą stawonogi. Wjeżdżamy do tunelu. Biorę głęboki wdech.

— Nowe polecenie. Zatrzymaj się tutaj. Odczekaj sześćdziesiąt sekund. Potem jedź dalej, wyjedź z tunelu. Wyłącz radio. Na każdym skrzyżowaniu losowo wybierz kierunek i jedź dalej. Nie zatrzymuj się, jeśli nie ma przeszkód. Jedź dalej, aż skończy ci się tysiąc jednostek kredytu. Potwierdź. — Zagryzam wargę.

— Czekać sześćdziesiąt sekund. Jechać, skręcać losowo na każdym skrzyżowaniu, do wyczerpania kredytu. Unikać przeszkód. Potwierdza pani?

— Tak! — mówię, potem otwieram drzwi i gramolę się z narzędziami do tunelu. Czekam w napięciu, aż zombiak odjedzie, po czym ruszam z powrotem w ciemność.

Tunel ciemnieje, skręcając. Wyciągam wielką, metalową latarkę. Pewnie jest nieautentyczna, jak wszystko tutaj — nie ma elektrochemicznych baterii, ta sama międzygwiezdna bramka T, która napędza samochody i statki kosmiczne wystarczy, by zapewnić odrobinę prądu do zasilania płytki z białą diodą. Akurat teraz to dobrze się składa. Błyskam nią na obie strony tunelu, aż znajduję drzwi we wnęce. Tym razem jednak jestem przygotowana. Wyciągam wiertarkę udarową, a założenie wiertła do betonu zajmuje mi tylko parę sekund — cały ten czas spędzony w garażu chyba wreszcie się na coś przydał. Hałas zgryzania betonu przy drzwiach jest ogłuszający, ale syntetyczna skała sypie się we wszystkie strony, a powietrze wypełnia gryzący pył, drażniący płuca przy oddychaniu. Trzeba było wziąć maskę, stwierdzam, trochę za późno, a poza tym, wiertarka zmienia odgłos i inaczej wibruje — wiertło ślizga się po jasnym metalu.

— Ha! — mruczę, nie poddając się wściekłemu swędzeniu, które każe mi co chwila oglądać się przez ramię.

Odsłonięcie futryny na tyle, by się przekonać, z czym mam do czynienia, zajmuje mi parę minut, ale im lepiej ją widzę, tym lepszy mam humor. Betonowy tunel to pusta rura, a drzwi to coś w rodzaju włazu serwisowego w pobliżu złącza. Jeśli się nie mylę, to złącze nie jest bramką T, lecz fizyczną grodzią mającą izolować od siebie segmenty i odcinać je w przypadku dekompresji — oznacza to, że jest częścią większej konstrukcji. Drzwi będą prowadzić do mechanizmu grodzi, może będzie tam też śluza do sąsiednich segmentów — w górę, w dół oraz w kierunku rufy i dziobu. Mam taką nadzieję. Jest tylko jeden problem: drzwi są zamknięte.

Szukam w kieszeniach jednej z zabranych z garażu zabawek. Rozdrobniony magnez ze sztabki kupionej w sklepie turystycznym, celowo skorodowane żelazne opiłki, wszystko zatopione w wosku ze świecy — partyzancki ładunek termitowy. Przylepiam kawałek tego nad mechanizmem zamka (irytująco osadzonym w betonie), podtykam pod niego zapalniczkę, pośpiesznie cofam rękę i się odwracam. Nawet przez zamknięte powieki rozbłysk jest tak oślepiająco mocny, że zostaje mi w oczach fioletowy powidok z konturem ręki. Głośny syk, skwierczenie, odliczam niespiesznie do trzydziestu, po czym odwracam się i szarpię za drzwi. Przez moment nie chcą się ruszyć, potem po cichu ustępują. Zamek to ziejąca dziura w częściowo odsłoniętej futrynie — mam nadzieję, że w najbliższym czasie nie przydarzy się nam jakaś dekompresja.

Wchodzę i się rozglądam. Stoję w małym pomieszczeniu, zajętym w większości przez jakąś prymitywną machinę. Butle z gazem, jakieś wały, jakieś mechaniczne zawory. Jakby zrobiono to w epoce kamienia łupanego i przystosowano do konserwacji narzędziami dostępnymi w tutejszym sklepie. Może i tak było? Drapię się po głowie. Jeśli ten habitat pierwotnie skonfigurowano dla jakiejś paleolitycznej sekty, symulującej ustrój z dawnej Zjemi, Yourdonowi i Fioremu dość łatwo przyszłoby przystosować go do swoich potrzeb, prawda? Może właśnie o to chodziło mojemu dawnemu ja, gdy stwierdziło, że odpowiadały im pewne specyficzne cechy tego miejsca. Przede wszystkim jednak jest tu przykręcona do ściany drabina i klapa w podłodze. Podchodzę do niej, jest zakręcana kołem. Nie chodzi zbyt ciężko, już po chwili czuję delikatny powiew, gdy właz się obraca, odsłaniając wejście.