Kiedy wróciłem na szczyt urwiska, uparli się, że mam w kółko oglądać nagranie ostatnich trzydziestu sekund swojego życia. Pokręciłem głową i wszedłem do bramki A w kawiarni na skalistej plaży, nad tym jeziorem u stóp wodospadu, żeby wrócić do ortociała. Siedziałem tam bardzo długo. Nie mogłem przestać się zastanawiać, jak to musiało być: tępy ogień bólu w środkowych ramionach, korkociąg, siekący chłód wiatru, pewność, że umrę…
Ciekaw byłem, czy kiedykolwiek się dowiem.
To było dawno temu. Później, jeżące włosy na głowie topologiczne wyczyny Kotów Linebargera — nie mówiąc już o wieku i cynizmie — unaoczniły mi, że możliwości wyginania i wykręcania czasoprzestrzeni upośledziły naszą zdolność rozumienia konstrukcji, w których mieszkamy. Architektura zawsze wpływała na organizację społeczną albo i ją kontrolowała, w ustrojach pospinanych bramkami T stała się jednak bardziej niż wpływowa — architekci zostali naszymi dyktatorami.
Większość ludzi mieszka teraz w zimnych czeluściach wszechświata, w wirujących walcach według archaicznego projektu, orbitujących wokół brązowych karłów albo zewnętrznych olbrzymów gazowych w układach, gdzie nie mogłaby utworzyć się planeta przypominająca dawno zdemontowaną Zjemię. Przez większość czasu nie obchodzi nas konstrukcja przestrzeni mieszkalnej, chyba że dzieje się z nią coś nie tak i trzeba ją naprawiać albo wymieniać. Są dla nas pustą sceną, po której obnosimy się z elegancją naszych wielopokojowych rezydencji, sprawiających, że wiele lat świetlnych odległości między pokojami wydaje się nieważne…
…dopóki nie musisz włazić jednym z szybów serwisowych. Wtedy czujesz to wszystko na własnej skórze.
Szczeble drabiny są przytwierdzone do przeciwnej do kierunku obrotu ściany szybu, wznoszącego się w nieskończoną ciemność, połykającą promień latarki, kiedy zadzieram głowę. Pod sobą mam przepaść z dnem równie bezlitosnym, jak skały u podnóża tamtego wodospadu. Wchodzę miarowo, dawkując tempo. Zakrzywienie habitatów w Ustroju YFH jest na tyle nieznaczne, że jeśli to jest jeden walec, musi mieć parę kilometrów średnicy. Strop habitatu jest na tyle wysoko, że nie sięgnie się do niego z dachu trzypiętrowego budynku — najwyższego w centrum — ja jednak jestem już o wiele wyżej i nie widzę ani śladu przegrody.
Po dwustu szczeblach zatrzymuję się i odpoczywam. Ramiona już mnie bolą, mięśnie się skarżą. Gdybym nie ćwiczyła od wielu tygodni, już byłabym półżywa. Nie można się znikąd dowiedzieć, jak wysoko muszę jeszcze wleźć, i żołądek gniecie mi tępa obawa. A jeśli się mylę? Założyłam, że Ustrój YFH jest tym, na co wygląda — spiętymi bramkami sektorami walcowatego habitatu, przeplecionymi z innymi zamkniętymi ustrojami i rozsianymi po całym kosmosie. Ale gdyby posunęli się dalej, nie tylko blokując dostęp do reszty sieci? W końcu kiedyś to był szklany dom. Co, jeśli mój pasażer z głowy coś fatalnie pomylił i naprawdę jesteśmy zamknięci w jednej lokalizacji? Wtedy może stąd nie być wyjścia. Wrócić jednak nie mogę. Yourdon mógł już wykryć, że uciekłam. Zmobilizuje zombiaki, które wytropią mnie jak armia czerwonych mrówek szczura. Sam zostanie sam, będzie zachodzić w głowę, co się stało, coraz bardziej samotny, szalony i pogrążony w depresji. Mick wcześniej czy później znów dobierze się do Cass. Jen dalej będzie złośliwie pieprzyć w głowach Alice i Angel. Fiore powoli zamieni całą społeczność w rozjuszone, pełne nienawiści marionetki, tańczące, jak zagra im ciemnowieczna kultura oparta na zagrożeniu i strachu. Jestem prawie pewna, że wiem, co kombinują. To nie eksperyment archeologiczny, lecz laboratorium wojny psychologicznej. Testują tu projekt emergentnego społeczeństwa o kontrolowanym zachowaniu. Ustrój YFH jest prototypem następnej generacji dyktatur poznawczych. Albowiem, kiedy wyjdą na powierzchnię, żeby wpuścić do niczego niepodejrzewającej sieci nową, lepszą wersję Osobliwej Żółcieni, tym razem ona nie będzie instalować prymitywnego programu cenzorskiego. Tym razem jej ładunek subtelnie narzuci ofiarom nowe reguły behawioralne, dzięki którym samorzutnie wytworzy się społeczeństwo, które będą mogli eksploatować. Przyszłość z kościołem co niedziela, mieczem i kielichem na ołtarzu oraz propagującym donosicielstwo i podejrzliwość zboczeńcem za każdym pulpitem. Punktociągi w każdej dzielnicy, zerkające zza zasłon panoptikonu, chcące narzucić wszystkim egzystencjalny faszyzm — i to dopiero początek. Jeśli populacja nieszczepionych, lojalnych nosicieli, którą hodują tu Yourdon z Fiorem ma roznosić kolejną generację Osobliwej Żółcieni, cała zamieszkana przez ludzi przestrzeń zmieni się w jedną wielką klinikę chirurgów-spowiedników, pełną ciężkich pooperacyjnych przypadków.
Nie mogę sobie pozwolić na porażkę.
Mijają minuty, zanim ruszę się dalej, przekładając jedną rękę za drugą, potem jedną stopę, potem rękę, potem drugą stopę. Powtórzyć pięć razy, odpocząć pięć uderzeń serca. Powtórzyć pięć razy, potem odpocząć — razem dziesięć. Powtórzyć całość jeszcze dziewięć razy i jestem o sto szczebli wyżej w tej rurze tortur. Dręczą mnie okropne myśli. Mogę trafić na plamę smaru i spaść. Albo po prostu… nie dojść na górę. Szczeble są co jakieś dwadzieścia centymetrów. Pokonałam już prawie pięćset — sto metrów. Gdybym spadła, rozbryznęłabym się na dnie. (Oczywiście, obijając się po drodze o szczeble, delikatnie dryfując w szponach siły Coriolisa. Gdybym pamiętała, żeby wziąć ze sobą ciężarek i odpowiednio długi sznurek, mogłabym zgrubnie oszacować, jak duży jest walec habitatu, ale tak daleko nie planowałam). Barki i łokcie bolą mnie jak ściskane w imadle. Wieki całe pchałam i ciągnęłam wajchy tej durnej maszyny do ćwiczeń w piwnicy, ale jest różnica między półgodzinnym ćwiczeniem, a wysiłkiem, od którego zależy życie. Jeśli znów zdarzy mi się fuga, mam przerąbane. Jak wysoko dam radę wejść? Jakie są odległości między pokładami? Jeśli mam pecha, to mogą być całe kilometry…
Nie mogę zawieść; muszę udaremnić ten spisek — jestem to winna pamięci ważnych niegdyś dla mnie Lauro, Iambica-18 i Neuala. Jeśli zapomnę, to będzie tak, jakby tamte wypadki nigdy się nie wydarzyły. Pamięć to wolność.
Sześćset szczebli. Ręce błagają o litość. Mięśnie udowe też nie są za szczęśliwe. Widząc nad sobą kawałek cienia, zaciskam zęby i liczę na zmiłowanie. Zatrzymuję się, dyszę przez chwilę, przypatrując się temu konturowi. Prostokątny, wpuszczony w ścianę. Czy to będzie…? Wspinam się dalej, zawzięcie przekładając jedną dłoń za drugą, aż tam dotrę — w sumie prawie dziewięćset szczebli.
Cień okazuje się wejściem do odchodzącego od drabiny krótkiego korytarzyku o wysokości człowieka. Wchodzi na dwa metry w ścianę i kończy się grubymi, zakrzywionymi, hermetycznymi drzwiami z kołem dociskowym. Dotarłam! Zatańczyłabym z radości, ale ramiona chyba zaraz mi odpadną. Wchodzę do tunelu, przełączam latarkę w tryb lampki, siadam, opieram się o ścianę, zamykam oczy i liczę do stu. Chyba zasłużyłam na to. Poza tym nie wiadomo, co czeka po drugiej stronie drzwi.