Выбрать главу

No dobra, czyli ten ogrodnik… Nie kończę, narracja utyka w mgle niezrozumienia. Przyniósł mnie tutaj? A co to w ogóle znaczy, „tutaj”? Łóżko — jedno z wielu z w rzędzie, ustawionych wzdłuż ściany w ogromnej, wysokiej białej sali. Naprzeciwko, pod sufitem jest rząd okien — można przez nie dostrzec niebiesko-białe niebo. Wokół stoją różne sprzęty niewiadomego przeznaczenia. Obok niektórych łóżek stoją też szafki — i widzę, że niektóre łóżka na drugim końcu sali są zajęte.

Zamykam oczy, czując brzemię strachu. Ciągle jestem w szklanym domu, uświadamiam sobie z obrzydzeniem.

Nie mam siły, żeby cokolwiek zrobić, a poza tym nie jestem sama. Słyszę zbliżający się stukot obcasów i głosy.

— Odwiedziny kończą się o czwartej. — Damski głos, beznamiętny, tak jak się można spodziewać po zombiaku. — Lekarz przyjdzie wieczorem. Pacjentka jest osłabiona i nie należy jej zbytnio denerwować. — Kurtyna opada z powrotem, widzę zombiaczkę w białej sukience z dziwaczną ozdobą we włosach. Patrzy na mnie. — Ma pani gościa. Proszę się nie męczyć.

— Eee… — Próbuję przekręcić głowę, żeby zobaczyć, kto to, lecz wciąż jest ukryty za zasłoną. Jak w koszmarze, kiedy wiesz, że podkrada się do ciebie jakiś potwór…

— No, no, no, przecież to nasza mała bibliotekarka!

A ja myślę: kurwa, znam ten głos! I jednocześnie, prawie z urazą: ale ty nie możesz tutaj być.

W tym w momencie Fiore obchodzi zasłonę i nachyla się nad poręczą mojego łóżka, z wyrazem zakłopotanej protekcjonalności na twarzy.

— Czy mogłabyś mi powiedzieć, dokąd to się wybierałaś?

— Nie. — Udaję mi się powstrzymać zgrzytnięcie zębami. — Nigdzie konkretnie.

Dopadł mnie koszmar, studnia pełna rozpaczy grozi pochłonięciem. Złapali mnie i ściągnęli z powrotem, żeby się mną pobawić. Czuję mdłości i uderzenia gorąca.

— No, no, Reeve. — Obłuda, to jest to słowo. Fiore kładzie mi pulchną dłoń na czole. Jest w dotyku lepka i zimna. — O rany. Naprawdę z tobą niedobrze. — Zabiera rękę, nim zdążam ją strząsnąć.

Wzdrygam się.

— Teraz rozumiem, czemu przywieźli cię od razu tutaj — dodaje.

Zaciskam zęby, czekając na ostateczny cios, lecz Fiore ma coś innego na myśli.

— Jako duszpasterz muszę dbać o dobro wszystkich moich owieczek, więc nie mogę zbyt długo z tobą zostać. Jesteś wyraźnie chora — osobliwie podkreśla to słowo — i to z pewnością tłumaczy twoje nieobliczalne zachowanie. Następnym razem, jeśli postanowisz wspinać się w ścianach, powinnaś najpierw przyjść i porozmawiać ze mną — twarz mu na moment tężeje — bo nie chciałabyś zrobić czegoś, czego będziesz potem żałować.

Pomiędzy dreszczami udaje mi się przewrócić oczyma.

— Niczego nie żałuję.

W co on ze mną gra?

— No jak to! — Fiore cmoka z dezaprobatą. — Oczywiście, że żałujesz. Być człowiekiem to mieć wyrzuty sumienia. Wszyscy jednak musimy się nauczyć, jak czerpać jak najwięcej z tego, co jest nam dane, prawda? Adaptowałaś się bardzo powoli, Reeve, bardzo powoli odnajdowałaś swoje miejsce w naszej parafii, co budziło wśród nas, obserwatorów, pewne obawy. Ja, na przykład, jeśli mam być szczery, niepokoiłem się, że będziesz niepoprawnym wichrzycielem. Z drugiej strony jest dla mnie oczywiste, że chcesz dobrze i troszczysz się o bliźnich… — Na jego pucołowatą twarz wypełza nieodgadniona mina. — Na razie rozstrzygam wątpliwości na twoją korzyść. Odpocznij sobie i porozmawiamy, jak poczujesz się lepiej.

Prostuje swoje otyłe ciało i zaczyna się odwracać. Znów się wzdrygam, dreszcz przechodzi mi po plecach. Całkiem jakby nie wiedział, że go zabiłam! Wyobrażam sobie, że Fiore może uruchomić parę instancji samego siebie, ale przecież powinny wiedzieć jedna o drugiej, komunikować się netlinkiem? Co, czyżby on…

— Ej — udaje mi się wydusić.

— Tak?

— Ej. — Trudno mi artykułować słowa. Przygniata mnie gorączka. — Co się stało z tym… z tym…

— Nie mam czasu! — Jego głos, kiedy jest rozdrażniony, wznosi się do denerwującego pisku. — Siostro? Siostro! — Potem ciszej, do mnie: — Poproszę, żeby zawołali twojego męża. Na pewno będziecie sobie mieli wiele do powiedzenia. — Obraca się na pięcie i człapie przez salę do pacjentów na innych łóżkach.

Stwierdzam, że dzwonię zębami: nie wiem, z gorączki, czy z czarnej, bezradnej furii. Zabiłam cię! A ty nawet nie zauważyłeś! Potem pielęgniarka tupie w swoich roboczych pantoflach, podchodząc do mnie z jakimś prymitywnym instrumentem diagnostycznym w rękach, i dociera do mnie, że czuję się bardzo źle.

* * *

Siostra zombiaczka bada mnie. Badanie polega na wsunięciu do ucha zimnej rurki, zajrzeniu z bliska w oczy. Potem wyjmuje słój i daje mi coś, co w pierwszej chwili biorę za cukierek, tylko obrzydliwy w smaku. Szpital jest urządzony na wzór autentycznego ciemnowiecznego przybytku, choć na szczęście darowali sobie chyba pijawki, przeszczepy serca i tym podobne barbarzyństwo. To chyba jakieś lekarstwo, pieczołowicie zsyntetyzowane i podawane, żeby wywołać w moim metabolizmie jakieś dziwne ogólne reakcje.

— Spróbuj zasnąć — mówi siostra. — Jesteś chora.

— Z-z-zimno — szepczę.

— Spróbuj zasnąć, jesteś chora. — Nachyla się jednak i wyciąga rzadko tkany koc. — Pić dużo płynów. — Szklanka na stoliku jest pusta, zresztą za bardzo mną trzęsie, żebym wyciągnęła rękę spod koca. — Jesteś chora.

Mów mi jeszcze. Teraz już nie tylko ręce i nogi — wszystkie stawy drą się na mnie chórem, razem z całą bandą mięśni, których wolałabym teraz nie mieć — a w głowie pulsuje. Czuję się tak, jakbym zamarzała na śmierć. W brzuchu też jest coś nie tak. I nadal mam swoje utraty świadomości i fugi.

— Co się ze mną dzieje? — pytam, a wykrztuszenie tych słów jest potwornym wysiłkiem.

— Jesteś chora — powtarza zombiaczka. Dyskusja z nią nie ma sensu, tam nikogo nie ma, żadnego modelu umysłu, tylko parę odruchów i nagranych dialogów.

— Kogo mogę zapytać?

Już się odwraca, ale chyba wyzwoliłam jakiś nowy odruch.

— Lekarz będzie na obchodzie o ósmej wieczorem, wszystkie pytania proszę kierować do niego. Pacjentka jest słaba i nie powinna się męczyć. Pić dużo płynów. — Bierze pusty dzbanek, którego dotąd nie widziałam, i odnosi go na koniec sali. Po chwili wraca z nim. — Pić dużo płynów.

— Dobrze… — Dygocę i próbuję się zwinąć pod kocem w mniejszy kłębek.

Mętnie uświadamiam sobie, że powinnam zadawać teraz mnóstwo pytań — a najlepiej zmusić się do wstania z łóżka i uciec gdzie pieprz rośnie — lecz w tym momencie nawet nalanie sobie szklanki wody wydaje się heroicznym wyczynem.

Kładę się z powrotem i gapię w sufit, oszołomiona ze złości i zażenowania. Czy ja sobie wyobraziłam, że zabijam Fiorego w bibliotece? Chyba nie, wspomnienie jest bardzo żywe. Ale tak samo wszystkie inne, te masakry i niekończące się lata wojny. Przecież nie wszystkie moje wspomnienia są prawdziwe. Tamten startowy zapis pamięciowy, gadający ze mną moją własną krtanią — jeśli to nie jest fałszywe wspomnienie o fałszywym wspomnieniu, to z pewnością nie byłam to ja, lecz specjalnie napisany robak uruchomiony na mojej wszczepce. To coraz trudniejsze — już w ogóle nie mogę sobie ufać, zwłaszcza że co chwila uciekam w fugi.