Выбрать главу

Paradoksalnie, Niewidzialna Republika stała się teraz miejscem, gdzie wielu ludzi przychodzi zapomnieć o przeszłości. Ci, którzy pozostali ludźmi (przez edycję w bramkach A chroniąc się przed starczym zniedołężnieniem), wcześniej czy później muszą nauczyć się zapominać. Czas to żrący płyn, rozpuszcza motywację, niszczy ciekawość i wysysa z życia wszelką radość. Zapominanie to jednak kłopotliwy proces, podatny na błędy transkrypcji i uszkodzenia osobowości. Skasujesz nie ten wzorzec i stajesz się kimś innym. Wspomnienia są powiązane zależnościami, a zarządzanie nimi to jedna z najwyższych sztuk medycznych. Stąd wysoki status i potęga zasobowa chirurgów-spowiedników, w których ręce oddało mnie poprzednie ja. Uczyli się, analizując szkody zadane ofiarom wojen cenzorskich. Tak oto wczorajsza potworna zbrodnia prowadzi do dzisiejszego zabiegu medycznego.

Parę dób — prawie pół dekady — po mojej pogawędce z Piccolo-47 znów jestem w klubie dla rekonwalescentów, dzierżę drinka i rozkoszuję się łagodnymi halucynacjami, jakie produkuje w połączeniu z puszczaną mi przez klub łagodną muzyczką. Przegłosowano gorący dzień i większość imprezowych gości siedzi na zewnątrz, gdzie wyhodowali sobie basen. Ja natomiast studiowałem, próbowałem dowiedzieć się czego się da o konstytucji i tradycjach prawnych Niewidzialnej Republiki, ale to ciężka praca, więc przyszedłem trochę się rozerwać. Zostawiłem w domu miecz i szarfę duelisty. Zamiast tego mam na sobie czarne legginsy i luźną bluzę ozdobioną gąbką Mengera z pustych kieszeni zszytych z mniejszych kieszeni, a te z jeszcze mniejszych, niemal po granicę widoczności — utkanych w nieważkości przez hordy maleńkich maniakalnych pajączków, których geny podobno zaprogramował jakiś ogarnięty nerwicą natręctw krawiecki topolog. Jestem z siebie dość zadowolony, bo moja ostatnia terapeutka-zastępca, Lutnia-629, powiedziała, że robię duże postępy. I pewnie dlatego nie dość się pilnuję.

Siedzę sobie sam przy stoliku i nikomu nie przeszkadzam, gdy nagle, całkiem bez ostrzeżenia, dwie dłonie zakrywają mi oczy. Wzdrygam się i próbuję wstać, napinając się do pierwszego instynktownego ruchu — uniesienia przedramienia w osłonie — ale kolejna para rąk już naciska mi na barki. Uświadamiam sobie kto to, w samą porę, by powstrzymać się od walnięcia jej pięścią w twarz.

— Cześć, nieznajomy — szepce mi do ucha, wyraźnie nieświadoma tego, jak niewiele brakowało, żebym ją uderzył.

— Cześć. — W jednej oszałamiającej chwili czuję tuż przy swoim policzku zapach jej skóry; serce chce mi się wyrwać z piersi i zalewam się zimnym potem. Ostrożnie gładzę ją po twarzy. Już mam powiedzieć, że nie powinna się do mnie tak podkradać, ale wyobrażam sobie jej uśmiech i coś zmusza mnie do przybrania łagodniejszego tonu. — Zastanawiałem się, czy tu będziesz.

— Zdarza się. — Dłonie znikają mi sprzed oczu, puszcza mnie. Odwracam się, żeby zobaczyć ten psotny uśmiech. — Robisz coś ważnego?

— Nie, skąd. Naczytałem się różnych rzeczy i teraz muszę się zrelaksować. — Uśmiecham się ze skruchą. I zrelaksowałbym się, gdybyś nie testowała mojego odruchu walka-ucieczka!

— To dobrze. — Wślizguje się do loży obok mnie, opiera o mój bok i pstryka palcami na menu.

Po paru chwilach pojawia się coś w wysokiej, oszronionej szklance, przechodzące od barwy złotej na górze do błękitu na dole, parujące lekko w wilgotnym powietrzu. W mgiełce widzę przypominające Koński Łeb zgęstki, niebieskie, samopodobne smużki pary.

— Ciągle nie jestem pewna, czy to kulturalnie, pytać ludzi, czy chcą ze mną pogadać. Od moich czasów konwencja się kompletnie pozmieniała.

— Ja jestem łatwy. — Dopijam drinka i pozwalam stołowi wchłonąć szklankę. — Właściwie myślałem, żeby coś przegryźć. Jesteś może głodna?

— Może. — Zagryza dolną wargę i patrzy na mnie z namysłem. — Mówisz, że liczyłeś na to, że mnie zobaczysz.

— No. Myślałem trochę o tym, wiesz, projekcie badawczym. Kto tym rządzi i czy potrzebują jeszcze ochotników.

Mruga i lustruje mnie od stóp do głów.

— Myślisz, że już masz odpowiednią samokontrolę? Chcesz się zgłosić do… to niesamowite!

Drga mi jeden z zewnętrznych wyzwalaczy, podpowiadając, że właśnie przegląda moje publiczne metadane, widmowy obłoczek medycznych zapisów, który lata za nami jak rój wyimaginowanych pszczół, gotowy zmusić użądleniem do posłuszeństwa przy pierwszym objawie nieukierunkowanej agresji.

— Naprawdę bardzo ci się poprawiło!

— Nie chcę być w nieskończoność pacjentem. — Chyba brzmi to odrobinę nadwrażliwie. Może nie zdaje sobie sprawy, że pogłaskała mnie pod włos, ale nie lubię, jak się mnie traktuje protekcjonalnie.

— A wiesz już, co będziesz robił, kiedy miary twojej samokontroli wejdą powyżej progu dla obywateli? — pyta.

— Nie mam pojęcia. — Zerkam na menu. — Halo, dla mnie to samo — mówię stolikowi.

— A czemu? — To wygląda na niewinną ciekawość. Może dlatego postanawiam bez ogródek powiedzieć jej prawdę.

— Nie za bardzo wiem, kim jestem. Rozumiesz, moje poprzednie ja urządziło mi maksymalne pranie, prawda? Nie pamiętam, czym się zajmowałem, co robiłem, a nawet czym się interesowałem. Tabula rasa to ja.

— O rany. — Ze stolika wysuwa się mój drink. Patrzy na mnie, jakby nie wiedziała, wierzyć mi czy nie. — A masz jakąś rodzinę? Znajomych?

— Nie bardzo wiem — przyznaję.

To drobne kłamstwo. Mam bardzo mętne wspomnienia z dzieciństwa, niektóre bardzo stereotypowo intensywne, co sugeruje prostackie wzmacnianie podczas poprzednich operacji prania pamięci — czyli wspomnienia, które chciałem zachować za wszelką cenę: dwie dumne matki obserwujące moje pierwsze kroki na czarnej, piaszczystej plaży… Mam też silne, choć bezpodstawne przekonanie, że miałem jakichś długoterminowych partnerów, co najmniej gigasekundę życia rodzinnego. Jakieś niewyraźne przebłyski współpracowników, duchy innych Kotów. Niestety, choćbym nie wiem co robił, nie potrafię nikomu z nich przypisać twarzy, a to bardzo nieprzyjemna świadomość.

— Mam jakieś ogryzki, ale przeczuwam, że przed operacją pamięci byłem raczej samotny. Zwierzę organizacyjne, trybik wielkiej maszyny. Tylko że nie pamiętam, co to była za maszyna.

Świeżo rozlana krew bulgocąca i musująca w próżni. Kłamca.

— To takie przykre — mówi.

— A u ciebie? — pytam. — Zanim zostałaś lodowym ghulem?

— A, no tak! Dorastałam w trupie artystów, miałam masę braci, sióstr i rodziców. Wyznawaliśmy fundamentalizm naczelnych, wiesz? Żenująca sprawa. Ale od czasu do czasu mam kontakt z kuzynami, wymieniamy się czasem wrażeniami. — Uśmiecha się tęsknie. — Kiedy byłam ghulem, to była jedna z niewielu rzeczy, jakie przypominały mi, że mam w sobie coś z obcego.

— Ale posłuchaj, kiedy byłaś ghulem, to czy miałaś…?

Twarz jej sztywnieje.

— Nie, nie miałam.

Odwracam z zażenowaniem wzrok. Właściwie, czemu myślałem, że jestem jedynym kłamcą przy stole?

— A propos tego jedzenia — mówię, pośpiesznie zmieniając temat — ciągle testuję różne knajpki tu w okolicy. No wiesz, sprawdzam, co dobre i kto tam przychodzi. Moglibyśmy na przykład pójść coś zjeść i może spotkać takie moje znajome, Linn i Vhorę. Nie znasz ich? Też są na rehabilitacji, ale trochę dłużej niż my. Linn robi terapię zajęciową, takie improwizowane modyfikowanie środowiska, a Vhora uczy się grać na dudach.

— Masz na myśli jakieś konkretne miejsce? — Rozluźnia się natychmiast, gdy schodzimy z drażliwego tematu.