— Na pewno ciężko jest panować nad tym wszystkim.
— Jeszcze jak. — Doktor Hanta wstaje i poprawia biały kitel. — Trzeba co najmniej trzech mnie, żeby wszystkiego dopilnować! — Kolejny niesforny lok zostaje zatknięty za kołnierz. — Teraz, jeśli pozwolisz, pójdę już. Masz wypis, możesz iść do domu, kiedy zechcesz, po prostu powiedz pielęgniarce, że chcesz iść. Coś jeszcze?
— Tak — odpowiadam pośpiesznie. Waham się. — Kiedy miałam ten kryzys, czy nie kusiło pani, żeby… no wie pani, coś zmienić? Poza podaniem tego utrwalacza?
Hanta wytrzeszcza wielkie, piwne oczy. Patrzy na mnie z namysłem.
— Wiesz co, gdybym próbowała zmieniać umysły każdemu, kto według mnie tego wymaga, nie zostałoby mi czasu na nic innego. — Uśmiecha się do mnie i jej twarz lodowacieje. — A poza tym, to, o co pani pyta, pani Brown, to bardzo naganny czyn i wątpliwy etycznie. Na to mam dwie odpowiedzi. Po pierwsze, cokolwiek bym sądziła o pacjencie, nigdy nie zrobiłabym czegoś, co nie jest dla jego dobra. A po drugie, nie spodziewałam się tego po pani. Do widzenia.
Odwraca się i odchodzi. No, to się teraz popisałam, jest mi aż niedobrze z zażenowania. Ja i moja niewyparzona gęba… Chciałabym pobiec za nią i przeprosić, ale to tylko pogorszyłoby nieporozumienie, prawda? Kretynka, mówię sobie. Ma rację, nie daliby rady prowadzić ustroju bez medycznego nadzorcy, który działa w najlepszym interesie uczestników; a poza tym, właśnie obraziłam jedynego eksperymentatora będącego potencjalnie po mojej stronie. Mogłaby mi pomóc w lepszej adaptacji, a tak… Cholera. Cholera. Cholera.
Właściwie nie mam już tu nic do roboty. Wstaję i grzebię w torbie, którą przyniósł Sam wczoraj wieczorem. Jest w niej bielizna, sukienka drukowana w kwiaty, para sandałów z cienkich pasków, ale zapomniał torebki. No dobra, i tak nieźle się postarał. Doprowadzam się więc do porządku, odczekawszy dłuższą chwilę, żeby Hanta wyszła z oddziału, i schodzę do izby przyjęć. Po drodze mijam wejście na inny oddział, z tabliczką POŁOŻNICTWO. Domyślam się, że za parę tygodni będzie tam niezły tłok — na razie jest przygnębiająco pusto. Kiedy wchodzę do izby, mój krok nabiera sprężystości.
— Wymeldowuję się — mówię.
Zombiaczka za biurkiem kiwa głową.
— Pani Reeve Brown opuszcza szpital na własną prośbę — brzęczy. — Miłego dnia.
Szpital stoi przy głównej ulicy, wciśnięty między szereg sklepów a ciąg biur. Jest ciepły słoneczny dzień i kiedy wychodzę, poprawia mi się humor. Czuję się lekka jak piórko, wolna od troski o świat! Przynajmniej na razie, mruczy ponuro jakaś uparta część umysłu. Potem, mam wrażenie, nawet ten nieustannie czujny fragment jaźni wzrusza ramionami i wzdycha: A, może i ja sobie wezmę dzień wolnego, żeby dojść do siebie. Fiore już nie ma mnie na widelcu, za co mogę podziękować doktor Hancie; a więc mam wybór — mogę szarpać się i walczyć z nieuniknionym albo pójść do domu, parę dni odpocząć i zacząć grać w tę grę, adaptować się. (Przynajmniej uniknę zainteresowania Fiorego i punktociągów, a mogę też udawać, że świetnie się przy tym bawię; potraktuję to jak grę. Poza tym przychodzi mi do głowy, że aby zrewanżować się Jen, najlepiej pobić ją jej własną bronią. Do poszukiwań drogi ucieczki zawsze zdążę wrócić). A na razie trzeba uporządkować sprawy z Samem, bo nie podoba mi się to, że oddaliliśmy się od siebie przez paranoję i strach.
Łapanie taksówki do domu zajmuje mi trzy godziny, głównie dlatego, że mijam Salon Piękności dla Dam, wstępuję, żeby zrobić coś z włosami, a potem zaglądam jeszcze do domu towarowego. Obsługa w obu miejscach to jeszcze zombiaki, co jest irytujące, ale przynajmniej nie przeszkadzają. I tak potrzebuję nowych ciuchów — nie mam pojęcia, co się stało z tymi, które miałam wtedy na sobie, zresztą, ubieranie się à la mode to łatwy, prosty sposób podkręcenia sobie punktów, które przydadzą mi się w obecnej sytuacji. Sklep jest pusty, przychodzi mi do głowy, by zrobić Samowi niespodziankę, więc czekam, aż zombie-makijażystka umaluje mnie z nieludzką szybkością. Może i ci ciemnowieczni goście byli słabi w rekonstrukcyjnym nano, za to na pewno dobrze umieli wykorzystywać do zmiany wyglądu naturalne produkty: kiedy kończy, ledwo poznaję się w lustrze.
Nadal nie czuję się za dobrze i opadam z sił o wiele szybciej, niż się spodziewałam. Kończę więc ze sklepem, proszę o dowiezienie zakupów do domu i łapię taksówkę. W domu jest, tak jak myślałam, katastrofalny bałagan. Sprzątaczka, którą zamówiłam, kiedy dostałam pracę w bibliotece, przychodziła, ale tylko raz na tydzień, a Sam gromadził w zlewie brudne naczynia i zostawiał szklanki w salonie. Próbuję nie zwracać na to uwagi, siąść sobie i odpocząć, lecz po półgodzinie się poddaję. Jeśli mam się przystosowywać, muszę się tym zająć — to element mojej roli — więc zanoszę wszystko do kuchni i po kolei ładuję do zmywarki. Potem idę się na trochę położyć. Niestety, do głowy już zakradł mi się podstępny demon niezadowolenia, zatem znowu wstaję i zaczynam od salonu. Uświadamiam sobie, że właściwie nigdy nie podobało mi się ustawienie tych mebli, a już szczególnie niewytłumaczalnie irytuje mnie kanapa. Trzeba ją będzie wywalić. Na razie wszystko przestawiam, po czym stwierdzam, że jest prawie szósta. Zaraz wróci Sam.
W ogóle nie umiem gotować, ale udaje mi się zrozumieć instrukcję na opakowaniu. Kiedy słyszę szczęknięcie drzwi, właśnie rozkładam sztućce na stole w jadalni.
— Sam? — wołam. — Wróciłam!
— Reeve? — odpowiada.
Wychodzę do hallu, a on ma taką minę, jakby mnie nie poznał.
— Reeve? — Rozdziawia usta. Bezcenna chwila.
— Miałam drobny wypadek na stoisku kosmetycznym — mówię. — Podoba ci się?
Robi zeza, a potem udaje mu się kiwnąć głową. Bowiem oprócz makijażu, ubrałam się w najbardziej seksowną i najbardziej skąpą sukienkę, jaką udało mi się znaleźć. Komplement sama muszę z niego wycisnąć — nigdy nie był za dobry w wyrażaniu emocji, a dziś to jest dla niego za dużo naraz. Właściwie, jak tak na niego patrzę, wygląda na zmęczonego, garbi się w garniturze.
— Ciężki dzień? — pytam.
Znów kiwa głową.
— Ja… eee… — bierze wdech — myślałem, że jesteś chora.
— Bo jestem. — Jestem bardziej zmęczona, niż chciałabym się mu przyznać. — Ale cieszę się, że wróciłam do domu, a doktor Hanta dała mi tydzień zwolnienia, więc pomyślałam, że zrobię ci drobną niespodziankę. Jesteś głodny?
— Nie byłem na obiedzie. Niespecjalnie miałem przez te dni apetyt. — Patrzy z namysłem. — To nie był za dobry pomysł, prawda?
— Chodź. — Prowadzę go do jadalni, każę usiąść, potem wracam do kuchni, włączam mikrofalówkę, biorę napełnione wcześniej dwa kieliszki wina i stawiam je na stole. Nic nie mówi, ale jest przejęty, śledzi mnie wzrokiem jak nadlatującą rakietę. — Proszę. Wypijmy… za naszą przyszłość?
— Naszą… przyszłość? — Przez moment jest niepewny, potem jakby coś mu się rozjaśnia w głowie, unosi kieliszek i w końcu uśmiecha się do mnie. — Dobra.
Biegnę, żeby podać kolację. Jemy. Nie udaje mi się za wiele spróbować, bo, szczerze mówiąc, przez cały czas obserwuję Sama. Tak niewiele brakło, żebym go straciła, że teraz każda chwila wydaje mi się krucha jak szkło. Krystalizuje się we mnie ogromna i skomplikowana czułość.
— Powiedz, jak minął ci dzień? — pytam, by zyskać na czasie, a on mamrocze nieskładną historię o tym, że zginęły papiery dotyczące jakiejś konfiskaty majątku, czy czegoś tam, przez cały czas wpatrując mi się w oczy. Muszę mu przypominać, że ma jeść.