Выбрать главу

Kiedy kończy, obchodzę stół, żeby zabrać mu talerz. Czuję na sobie żar jego spojrzenia.

— Musimy pogadać — mówię.

— Musimy. — Głos ma aż gęsty od emocji. — Reeve.

— Chodź.

Wstaje.

— Gdzie? Co ty kombinujesz?

— No chodź. — Wyciągam rękę, łapię go za krawat i delikatnie ciągnę. Idzie za mną do hallu. — Tędy. — Powoli wchodzę po schodach, nasłuchując, jak jego chrapliwy oddech przyśpiesza. Nie stara się uwolnić, dopóki nie dojdę do drzwi sypialni.

— Nie powinniśmy — chrypi. — Nie wiem, czemu to robisz, ale nie powinniśmy.

— No chodź. — Pociągam go lekko, wchodzi za mną do sypialni. W końcu puszczam go i odwracam się twarzą do niego. Patrząc nań, czuję ciepło w kroczu. — Kay. Sam. Wszystko jedno. Kocham cię.

Zamieram z wytrzeszczonymi oczyma, widząc jak rozszerzają mu się źrenice i robi zdziwioną minę: uświadamiam sobie, że mnie nie słyszy!

— Sam, magiczne słowa. — Dociera do mnie, że mówię to poważnie. Tym razem to nie jest efekt złośliwej ampułki Jen, to coś głębszego. — To, co mi powiedziałeś wtedy. Teraz ja ci mówię.

Twarz mu się rozjaśnia.

— No chodź.

Robi zmieszaną minę.

— Ale jeśli…

— Żadnych „ale”.

Wyciągam rękę, szarpię węzeł krawata. Odczepia się od kołnierzyka, manipuluję przy guziku koszuli. Zagryza górną wargę, czuję, jak drży mi pod palcami, ciepły, niesamowicie solidny i pewny. Podchodzę bliżej, napieram na niego. Czuję przez ubranie, że jest równie podniecony jak ja.

— Sam, Kay… pragnę cię. Nie chcę między nami żadnych barier, to za bardzo boli. Już dwa razy prawie cię straciłam, nie chcę, żeby to się stało naprawdę.

Dłonie na moich ramionach, ogromne i silne. Oddech na policzku.

— Reeve, to się chyba nie uda.

— Życie jest straszne. — Rozpinam kolejny guzik, patrzę na jego twarz nade mną i przestaję. Już miałam się podnieść i go pocałować, ale nie odpowiada mi coś w jego minie. — Co jest?

— Co się z tobą porobiło? — syczy. — Reeve, to do ciebie niepodobne, co się dzieje?

— Robię to, co powinnam zrobić tydzień temu. — Obejmuję go, przytykam czoło do jego barku. Wywołał jednak gonitwę myśli, które teraz pędzą po szynach przez sam środek mojego zwierzęcego pożądania: — Miałam ciężkie przejścia, Sam. To zmieniło mi perspektywę. Zrobiłeś kiedyś coś takiego? Coś głupiego, zwariowanego, może nawet złego, i dopiero po wszystkim uświadomiłeś sobie, że naraziłeś na szwank wszystko co dla ciebie ważne? Właśnie to zrobiłam — i to parę razy — ostatnio przedwczoraj, i nie chcę pamiętać samych błędów. Oddzielam je grubą kreską. Chcę, żeby nam się udało, żeby nie…

— Reeve, przestań. Przestań, proszę cię. Boję się ciebie.

Że co? Odsuwam się i urażona wytrzeszczam oczy. Jak kubeł lodowatej wody na twarz.

— To nie ty mówisz, prawda? — pyta niepewnym tonem.

— Tak, to ja! — upieram się.

— Naprawdę? — Krzywi się. — Tydzień temu byś się na mnie tak nie rzuciła.

— A właśnie, że tak! W każdej chwili, gdybym nie była tak wewnętrznie skłócona! — I wtedy dociera do mnie, co chciał mi powiedzieć w tych oszczędnych słowach. Zakrywam usta, żeby nie wrzasnąć z frustracji.

— Czyli teraz już nie jesteś skłócona — mówi, delikatnie prowadząc mnie do łóżka i popychając, żebym usiadła na brzegu. Sam też siada, obok mnie, ramię w ramię. — A kiedy trafiłaś do szpitala, byłaś. Odkąd pamiętam, byłaś. Wybacz więc, ale mogę być przez chwilę podejrzliwy, kiedy wracasz do domu i od razu się na mnie rzucasz? Choć tydzień temu całkiem skreśliłaś seks?

I proszę: mam przed sobą ziejącą przepaść, którą sama stworzyłam — po utrwalaczu Hanty już nie da się udawać, że jej nie ma. Utkwiłam w nowej jaźni, nie wrócę już do tego, czego brakuje.

— Nie jestem taka jak tydzień temu — tłumaczę nerwowo. — Ona, po pierwsze, wyleczyła mnie z tych przecieków pamięci. I mam, dzięki czemuś, o czym nie chcę wspominać, nową świadomość, że jestem śmiertelna. Ale to nie jest coś, co „oni mi zrobili”. Chyba. — Lecz cyniczny zakamarek umysłu podpowiada: Powiedziałaś „kocham cię”, tak? Poprzednim razem zareagowała łatka na Osobliwej Żółcieni. Dzisiaj nie. Czyli ktoś majstrował przy twoim netlinku, prawda?

Zimne przerażenie, które podkrada się do ciebie, gdy budzisz się niepewna, czy aby nie umarłaś, właśnie pogładziło mnie kościstą dłonią po grzbiecie. Gdzieś pomiędzy stygnącą kałużą krwi w piwnicy biblioteki i podstępną pobłażliwością Hanty coś mi się zatraciło. Sam ma rację, moje poprzednie ja nie zrobiłoby czegoś takiego. Bałoby się różnych rzeczy i miałoby rację — dalej boję się Fiorego i Yourdona, dalej chcę się wydostać z ich perwersyjnie zarządzanego społeczeństwa, ale jesteśmy na pokładzie RADUG-a i wiem, co to oznacza.

— Cały czas cię pragnę — mówię. Choć robak wątpliwości dodaje: — Nie mam tylko pewności, czy z tego samego powodu, co w zeszłym tygodniu.

— Dobrali się do ciebie.

Śmieję się nerwowo.

— Dobrali się do mnie dawno temu. Po prostu dotąd tego nie zauważyłam. — Ściskam go, chociaż teraz raczej ze strachu niż z żądzy. — Kay, czemu ty tu jesteś, czemu zgłosiłeś się do eksperymentu?

— Poszedłem za tobą.

— Gówno prawda! — Teraz to widzę. — To by nie wystarczyło. I nie mów, że chciałeś uciec od pamięci o lodowych ghulach. Czemu tu przyszedłeś, przed czym uciekałeś?

Sam przez moment milczy i nie reaguje.

— Jak ci powiem, pewnie mnie znienawidzisz.

— No i co? — Widzę otwarcie. Wiercę się na łóżku, podciągam nogi i siadam po turecku z rękoma na podołku. — A jeśli wysłucham twojej historii i wcale cię nie znienawidzę, to dasz mi się zerżnąć?

— A co to ma…

— Pozwól, że sama ocenię własne motywy. — Choćby były zmanipulowane. — Cały czas patrzysz na mnie nieufnie. Wchodzi ci to w nawyk. Tydzień temu nie chciałam spać z tobą, bo był sensowny powód. Sensowny wtedy. A teraz, gdy już go nie ma, wyrzucasz mi, że wypadam z roli. Nie wierzysz w to, że mogłabym się zmienić sama z siebie.

Sam kręci głową.

— Nie czujesz, że to obraźliwe?

— Nie chodziło mi o…

— Potrafię się zmieniać, dlatego tu jestem! — Biorę głęboki wdech. — Nie jestem tą samą osobą, co podczas wojny, Sam, albo przed wojną, albo i nawet po wojnie. Jestem, jaka jestem — to produkt tych wszystkich ludzi zmieniających się kolejno jeden w drugiego. Mogą cię wepchnąć do ciemnych wieków, ale nie wepchną ci ciemnych wieków do głowy, chyba że obetną ci oczekiwaną długość życia do trzech giga, albo wykasują taką ilość pamięci, że równie dobrze… — Nie kończę. Mam dziwne przeczucie, że właśnie uświadomiłam sobie coś niezwykle ważnego, tylko że nie wiem co to takiego.

Patrzy na mnie dziwnie.

— Znienawidzisz mnie — mówi. — Robiłem straszne rzeczy.

— I co z tego? — Wzruszam ramionami. — Ja też. Sam, tam na zewnątrz chcieli mnie zabić. Myślałam, że chodzi o jakąś moją misję, którą przypadkiem sobie wykasowałam, ale teraz nie jestem pewna. Może mnie ścigali, bo byłam… eee… bo moje poprzednie ja było kimś tam. Walczyło na wojnie.

Sam kiwa się w zamyśleniu.

— Tutaj są sami zbrodniarze wojenni, co do jednego — mówi.

To bardzo interesujące, odkryć, że wyrażenie „zmroziło mi krew w żyłach” może naprawdę opisywać fizyczne odczucie. Jednakże o wiele mniej przyjemne jest odkrycie tego w towarzystwie kogoś, kogo kocha się bezwarunkowo i przy kim ma się mokro w majtkach od samego przebywania z nim w jednym pomieszczeniu. I jeszcze właśnie ten ktoś wywołał to odczucie. Ale jeszcze gorzej jest stwierdzić, że wspomniane wyrażenie dotyczy także ciebie.