Wszystko tak świetnie zaplanowałam, a w końcu i tak się nie kochamy.
Kiedy kończę zbierać rzeczy i idę do łóżka, Sam wstaje i z senną godnością oświadcza, że będzie spać oddzielnie.
Jestem tak wściekła i sfrustrowana, że niewiele brakuje, bym się rozpłakała. Mój problem łatwo określić — to jego rozwiązanie mi umyka. Nie chodzi o to, że bardzo się zmieniłam, ale — pod wpływem Hanty lub nie — postanowiłam zrobić sobie trochę wolnego od walki, co z zewnątrz musi wydawać się ogromną przemianą. Sam po prostu jeszcze się do tego nie przyzwyczaił. To musi niepokoić: być z kimś, kto na pozór wywrócił do góry nogami wszystkie swoje wartości i poglądy; wiem, że gdyby to on leżał w szpitalu, a potem wrócił cały odmieniony i ze szklanym wzrokiem, potwornie bym się zdenerwowała. Wolałabym jednak, żeby nie rzutował na mnie swojego niepokoju — wszystko ze mną w porządku, właściwie, czuję się lepiej niż kiedykolwiek, odkąd obudziłam się pod opieką chirurgów-spowiedników.
Tak, jest tu pewien problem: Fiore i Yourdon knują coś bardzo podejrzanego ze swoją zserializowaną kopią Osobliwej Żółcieni, znaleźli sposób na obejście poprawki zabezpieczającej, którą wszyscy mają w swoich wszczepkach; wygląda też na to, że szukają sposobu na wykorzystanie reguł samokontroli społecznej instalowanych przez OZ do tworzenia samorzutnych dyktatur. Ale… podstawowe pytanie brzmi: co mnie to obchodzi? Nie dość już przeszłam? Nie pozwolę się torturować własnym wspomnieniom, już i tak prawie się zabiłam, próbując zrobić to, czego domagali się ode mnie Sanni i reszta Komórki Bezpieczeństwa Błękit. Zadanie wykonałam, nie udało się. I teraz…
Mój grzeszny sekret: leżąc w szpitalu, uświadomiłam sobie, że mogę trochę wyluzować. Mam Sama. Mam pracę, która może być tak ciekawa, jak tylko zechcę. Mogę się uspokoić i przez moment być tu szczęśliwa, choć warunki są prymitywne, a niektórzy sąsiedzi mi nie odpowiadają. Nawet dyktatury muszą zapewnić wygodne życie codzienne przeważającej większości swoich obywateli. Nie muszę ciągle walczyć, jeśli na chwilę sobie daruję, oni też dadzą mi spokój. Zawsze mogę zacząć od nowa. Nikt nie będzie na mnie krzyczał, może poza Samem, a i on w końcu przyzwyczai się do mojej nowej osobowości.
Wszystko to brzmi świetnie w teorii, ale wcale mi nie pomaga, kiedy zasypiam z płaczem, sama.
16. Suspens
Następny dzień to piątek. Wstaję późno, a kiedy schodzę na dół, stwierdzam, że Sam już poszedł do pracy. Czuję się wycieńczona, osłabiona skutkami infekcji i głupiej próby wspinaczki, więc za wiele nie robię. Przez większość dnia kursuję między sypialnią a kuchnią, nadrabiając zaległości w lekturze i popijając jedna po drugiej filiżanki słabej kawy. Gdy Sam wraca do domu, naprawdę późno, okazuje się, że już był gdzieś na steku i wypił parę lampek czerwonego wina — dopytuję się, z kim, a on zamyka się w sobie. Żadne z nas nie chce ustąpić, więc w końcu nie rozmawiamy.
W sobotę schodzę na dół i widzę, jak odstawia kosiarkę do trawy.
— Musisz zrobić porządek w garażu — mówi mi na powitanie.
— Bo co? — pytam.
— Muszę tam schować parę rzeczy.
— O. Jakich rzeczy?
— Idę. Cześć.
I rzeczywiście, dziesięć minut później już go nie ma, pojechał taksówką nie wiadomo gdzie. A to i tak nasza najdłuższa wymiana zdań od dwóch dni. Pluję sobie w brodę, że jestem głupia. Głupia to słowo dnia. Idę więc do garażu i rozglądam się, co można by wyrzucić. Jest tu istne złomowisko niedokończonych przedsięwzięć, ale myślę, że spawarka może polecieć na śmietnik i na wpół skończona kusza i większość innego złomu, przy którym majstrowałam, kiedy miałam mylne przekonanie, że muszę uciec z miejsca, gdzie jestem, a nie od tego, kim jestem. Paru rzeczy brakuje — pewnie Sam już zaczął robić tu miejsce na swoje kije golfowe czy coś innego. Zrzucam wszystko co moje na kupę w rogu i nakrywam plandeką. Czego oczy nie widzą… tego nie ma w garażu, tak sobie przy tym mówię.
Wracam do domu, próbuję pooglądać telewizję, ale program jest głupkowaty, nie mówiąc już o tym, że mało co rozumiem. Rozmazane światełka na ekranie o niskiej rozdzielczości, do tego wypukłym, poruszające się powoli, nużąco, opowiadające bezsensowne fabuły odwołujące się do wspólnej bazy pojęć, której po prostu nie posiadam. Biorę się w garść, wyłączam go, żeby stawić czoła nudzie w samotności, kiedy dzwoni telefon.
— Reeve?
— Cześć? Kto… Janis? Co tam u ciebie? — Ściskam słuchawkę.
— Słuchaj, Reeve, masz jakieś plany na dzisiaj?
— Nie, raczej nie… A co?
— Umówiłam się na mieście z paroma koleżankami, pójdziemy obejrzeć nową kawiarnię nad jeziorem, które dopiero się pojawiło. Pomyślałam, że może też przyjdziesz? Jeśli czujesz się na siłach.
— Ja… — waham się — …mam odpoczywać przez parę dni. Tak powiedziała Hanta. — Niech się nad tym pozastanawia. — A co, jakiś problem w pracy?
— Nic szczególnego. — Głos Janis pobrzmiewa lekceważeniem. — Szczerze mówiąc, to nadrabiam zaległości w czytaniu. A poza tym, ze szpitala przyszło twoje zwolnienie. Mną się nie martw.
— No to przyjdę. Żebym tylko nie musiała nigdzie biegać. Jak się tam dostać?
— Poproś taksówkarza, żeby cię zawiózł do Village Cafe. Będę koło drugiej. Pomyślałam, że zobaczymy, co to za lokal, i trochę pogadamy.
Mam nieprzyjemne przeczucie, że nie mówi mi wszystkiego, choć kształt tego, co przemilczała, rysuje mi się wystarczająco wyraźnie. Wzdrygam się lekko. Naprawdę mam się znowu w coś wplątywać? Raczej nie — ale jak nie przyjdę, to mnie obgadają. Poza tym, jeśli knują coś głupiego i niebezpiecznego, może im to wyperswaduję, jestem to chyba winna Hancie. Zerkam na telewizor.
— No dobra. To do zobaczenia.
Jest już pierwsza, więc przebieram się w coś trochę elegantszego i wołam taksówkę. Nie mam pojęcia, co to za koleżanki, ale Janis raczej nie będzie na tyle pozbawiona gustu, żeby zapraszać Jen. Poza tym nie chcę ryzykować, że wywrę złe wrażenie. Kiedy chcesz podkręcić sobie punktację, liczą się pozory, a inni ludzie zwracają uwagę na takie rzeczy. Zresztą nie wydaje mi się, żeby Janis organizowała coś takiego, gdyby to nie było ważne.
Mamy piękny dzień, niebo jest intensywnie niebieskie, wieje ciepły wietrzyk. W jednej kwestii Janis ma rację — nie przypominam sobie, żebym wcześniej widziała tę okolicę. Taksówka jedzie między rzędami obitych deseczkami domów z białymi drewnianymi płotkami i niemiłosiernie wyczyszczonymi fartuszkami trawników, a potem skręca w lewo za wyższym, murowanym gmachem i sunie w dół obsadzonym drzewami bulwarem. Po obu stronach stoją budynki o dziwnych kształtach. Pełno tu innych taksówek i ludzi! Mijamy licznych spacerowiczów na chodniku. Myślałam, że tylko my z Samem to robimy. Kogo przegapiłam?
Taksówka przystaje na końcu ślepej uliczki, gdzie półkole markiz osłania przed niebem białe stoliki i inne ogrodowe meble. Obok jezdni wilgotno bulgocze kamienna fontanna.
— Village Cafe — recytuje szofer. — Village Cafe. Opłata za kurs została pobrana.
Błękitne cyferki polatują mi w kąciku lewego oka, gdy otwieram drzwi i wysiadam. Przy stolikach siedzą ludzie — ktoś macha. Janis. Wygląda o wiele lepiej niż ostatnio, a przede wszystkim się uśmiecha. Podchodzę.
— Cześć, Janis. — Poznaję siedzącą obok Tammy, ale nie wiem, co powiedzieć. — Cześć wszystkim?
— Cześć, Reeve! To Tammy, a to Elaine…