Выбрать главу

— Reeve — upomina mnie Tammy — to poważna sprawa.

— O, no pewnie. — Zgadzam się z zapałem. — Absolutnie! — Dopijam drinka. — Wiecie co, moje panie, na pewno macie wiele ważnych spraw do przegadania, ale ja właśnie sobie przypomniałam, że muszę pozmywać i sprzątnąć w garażu, zanim wróci mąż. — Wstaję. — Dzięki za plecionkę, Janis. Na razie.

Reszta udawanego kółka krawieckiego patrzy podejrzliwie, za to Janis odwzajemnia uśmiech i mruga.

— Do zobaczenia!

Wycofuję się pośpiesznie. Janis lubię, chociaż to całe kółko mnie przeraża. Źle się tu czuje, to jasne, i chyba nie będzie chciała, żeby doktor Hanta jej w tym pomagała. Uświadamiam sobie, że muszę powiedzieć Fioremu o Janis. Ona potrzebuje pomocy. Jutro po mszy?

* * *

Jazda do kościoła odbywa się w napięciu. Ubraliśmy się w niedzielne ubrania i wezwaliśmy taksówkę, jak zawsze, ale Sam w ogóle się nie odzywa — ostatnio nabrał zwyczaju porozumiewania się pomrukami — i cały czas, kiedy myśli, że nie widzę, rzuca mi z ukosa dziwne spojrzenia. Udaję, że nie zauważam. W istocie też jestem spięta, nakręcam się przed nieuniknioną i nieprzyjemną rozmową z Fiorem po mszy. Dzisiaj w kościele jest pełno, mamy szczęście złapać ostatnie miejsca siedzące. Dobrze, że chociaż inne parafie mają swoje kościoły (i zapewne swoje instancje Fiorego na kazalnicy), więc większy tłok się już nie zrobi.

— Na przyszłość trzeba będzie wychodzić wcześniej — mówię do Sama, a on wytrzeszcza oczy.

Fiore wchodzi, idzie do ołtarza. Wzbiera muzyka, wpadający w ucho utwór na dęciaki autorstwa (jak mówi netlink) niejakiego Brechta. Fiore zaczyna nabożeństwo.

— Drodzy wierni, zebraliśmy się tutaj w jedności, by poznać swoje miejsce w świecie, swoje niezmienne role w wielkim cyklu życia, którego nikomu nie wolno nam odbierać. Chwalmy projektantów, którzy dali nam ten dzień i wszystkie następne, przez które będziemy spełniać swoją rolę! Chwała projektantom!

— Chwała projektantom! — powtarzają wierni.

— Drodzy wierni, pamiętajmy, że prawdziwy sens i szczęście w życiu można odnaleźć tylko poprzez podporządkowanie się wielkiemu projektowi! Właściwy człowiek na właściwym miejscu!

— Właściwy człowiek na właściwym miejscu! — grzmi responsorium.

— Podziękujmy także za szczęście, jakie spłynęło na panią Reeve Brown, która z całą pewnością jest obecnie właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, oraz za ulgę i ukojenie, jakie członkowie naszej wspólnoty przynieśli pani Cassandrze Green, która dochodzi teraz do zdrowia w szpitalu! Szczęście, ulga i ukojenie!

— Szczęście, ulga i ukojenie!

Kręcę głową, zadowolona, choć zdezorientowana. Nie rozumiem, dlaczego Fiore stawia mnie za wzór reszcie wiernych? Rozglądam się i widzę Jen, o parę rzędów dalej. Gapi się na mnie wężowym wzrokiem.

— Waszym obowiązkiem jest dbać o bliźnich, pomagać im w przestrzeganiu społecznych reguł, łączyć się z nimi w radości i smutku, zgodzie i tolerancji. Gdy bliźni jest w potrzebie, idźcie do niego i wspomóżcie go w swojej hojności. Wszyscy jesteśmy braćmi, a ten, kto dziś nie jest w potrzebie, może jej bardzo potrzebować za tydzień. Prowadźcie ich i opiekujcie się nimi, a kiedy trzeba, napominajcie…

Zaczynam odpływać. Głos Fiorego jest hipnotyczny, unosi się i opada w rytmicznej kadencji. W kościele, przy zamkniętych drzwiach, jest ciepło i duszno, wygląda też na to, że ksiądz w tym tygodniu odstąpi od zwyczaju i nie potępi żadnego grzesznika. Powinnam mu być za to wdzięczna — za to, co zrobiłam w zeszłym tygodniu mógłby mi wyzerować konto. Pomimo tego ciepła, czuję, że dygocę. Okazał większą pobłażliwość, niż się spodziewałam. Czy mam wziąć z niego przykład i nie mówić mu o Janis, ale spróbować przekonać ją sama?

— …pamiętajcie bowiem, jesteście stróżami swoich braci i za ich zachowanie będziecie sądzeni. Podróż nie ma końca, amen!

— Podróż nie ma końca! — powtarza chór. — Amen!

Wstajemy, kolej na następny numer ze śpiewaniem i klaskaniem — tym razem w języku, którego nie znam, według śpiewnika to coś o maszerowaniu, wolności i chlebie — a potem ksiądz i ministranci wychodzą i msza się kończy.

Gdy wychodzimy jedno za drugim z kościoła na światło dzienne, gdzie czekają zastawione stoły, jestem trochę rozczarowana, choć jednocześnie czuję ulgę. Sam jest jeszcze bardziej milczący niż zwykle, ale w tej chwili mnie to nie obchodzi. Łapię kieliszek wina, talerz z czymś mączno-grzybowym i udaję się w pobliże naszej kohorty.

— Co, postanowiliśmy się ustatkować, tak? — słyszę głos za moim lewym ramieniem. Udaje mi się stłumić grymas obrzydzenia. To oczywiście Jen.

— Bo troszczę się o swoich bliźnich — mówię, wkładając w te słowa każdy gram szczerości, na jaki mnie stać; potem zmuszam się do uśmiechu.

Ona oczywiście też się do mnie szczerzy.

— Ja tak samo! — ćwierka i się rozgląda. — Ale ucieszyłam się, że Fiore był dziś miłosierny. Bo chyba niektórzy mogliby nieźle oberwać!

Mała podstępna menda.

— Nie wiem, o czym mówisz — zaczynam, nie mogę jednak kontynuować, bo zaczynają bić kościelne dzwony. Zwykle dzwonią mniej więcej do rytmu, teraz jednak brzęczą i klekoczą, jakby coś między nie wpadło. Ludzie się odwracają, patrzą na dzwonnicę. — Dziwna sprawa.

— Tak, dziwna. — Jen parska lekceważąco i zaczyna odwracać się ku pobliskiej gromadce mężczyzn.

— Jeszcze z tobą nie skończyłam.

— Chciałabyś, skarbie. — Szeroki uśmiech i odchodzi.

Poirytowana, zerkam na dzwonnicę. Drzwi na dole są uchylone. Dziwne, myślę sobie. To nie moja sprawa, ale co, jeśli tam się coś urwało? Trzeba zawołać kogoś na pomoc. Odstawiam kieliszek i talerz na tacę przechodzącego kelnera i idę do drzwi, starając się nie wchodzić wysokimi obcasami na trawę.

Dzwony łomocą i klekocą coraz głośniej, a na progu, pod drzwiami leży coś ciemnego. Podchodzę, zerkam. W nozdrza wnika nieprzyjemnie znajomy zapach; w oczach stają mi łzy. Odwracam się i krzyczę:

— Tutaj! Na pomoc! — Potem popycham drzwi.

Dzwonnica to puste, wysokie pomieszczenie oświetlone małymi okienkami tuż pod podstawą iglicy. Lejące się z nich światło dzienne rzuca długie cienie na belki i zwisające z nich dzwony, kołyszące się i zderzające nad pobieloną podłogą, oraz na rozlewającą się kałużę ciemnej cieczy. Przelewająca się czerń, szarość cieni i kołyszące się nad podłogą blade wahadło. Trwa sekundę, zanim oczy przyzwyczają mi się do ciemności, i kolejną, zanim dotrze do mnie, co widzę.

Tę nieskończoną, atonalną melodię na carillon, która mnie tu ściągnęła, gra Mick we własnej osobie. Od razu widać, że ta muzykalność nie przyszła mu z własnej woli. Wisi przywiązany za kostki do sznura dzwonu, głowa kreśli na posadzce niekończący się wahadłowy zawijas, dwiema równoległymi kreskami z krwi. Ktoś przykleił mu ręce taśmą do ciała, zakneblował go i wbił do uszu igły od strzykawek. Miarowo kapie z nich krew, opróżniając i tak siną i obrzękniętą głowę. Na podłodze maluje się delikatny ażur z krwawych pętli, spiral i wirów, ale jakaś nierówność gruntu powoduje, że wszystko to spływa w kałużę pod drzwiami.

Czuję obrzydzenie i jednocześnie niesamowity podziw dla czyjejś artystycznej techniki, przerażenie, że ten ktoś może tu się jeszcze czaić, oraz niesmaczną satysfakcję, że Mick skończył właśnie tak. Robię więc jedyną rozsądną i społecznie akceptowaną rzecz, jaka przychodzi mi do głowy: drę się ile sił w płucach.

Pierwszy człowiek, który się pojawia — parę sekund po tym, jak zaczęłam — nieszczególnie się na coś przydaje. Jedno spojrzenie na zaimprowizowany żyrandol, zgina się wpół i dorzuca do kałuży swój obiad. Drugim natomiast jest Martin, jeden z ochotników-grabarzy.