— Reeve? Nic ci się nie stało?
Kiwam głową i przerywam łkanie, żeby nabrać powietrza. Kręci mi się w głowie, a w oczach mam wodę.
— Zobacz — pokazuję — Lepiej zawołajcie… tego… Fiorego. Będzie wiedział, co zrobić.
— Zadzwonię na policję. — Martin ostrożnie obchodzi kałużę krwi i wymiocin i bierze słuchawkę telefoniczną wiszącą na ścianie obok wejścia do zakrystii. — Halo? Centrala? — Kilkakrotnie naciska przycisk na wierzchu słuchawki. — Dziwne.
Mój mózg powoli dochodzi do siebie.
— Co dziwne?
— Telefon. Nic w nim nie słychać. Nie działa. Pociągam nosem, wycieram go rękawem żakietu i wytrzeszczam oczy.
— Bardzo dziwne. — Tak, stwierdza spokojny zakątek mojego umysłu, to bardzo dziwne, bardzo niepokojąco dziwne. — Chodźmy stąd.
Andrew — ten gość, co się porzygał — teraz wydaje z siebie odgłosy jakby się dusił i szlochał jednocześnie. Martin bierze go pod ramię i razem wychodzimy. Na ganku zgromadził się tymczasem zaciekawiony tłum.
— Niech ktoś zawoła policję! — krzyczy Martin. — I niech ktoś znajdzie wielebnego!
Ludzie przepychają się obok niego, żeby zajrzeć do środka. Krzyczą z niedowierzaniem i wychodzą z powrotem.
Ktoś chce nam, wiernym, coś przekazać, prawda? Potykam się, ale docieram na trawnik. Stoi tu Sam, pełen obaw.
— Byłeś ze mną przez całą mszę — syczę. — Stałam obok ciebie, cały czas. Dokładnie wiesz, gdzie byłam.
— Tak? — Patrzy zdziwiony. Ja też. Nie jestem pewna, czemu to robię, ale…
— Chwilę gadałam z Jen, potem usłyszałam dzwony i poszłam zobaczyć. Zaraz wrzasnęłam. Byłam w środku sama przez jakąś sekundę. Prawda?
Dociera do niego. Nagle sztywnieją mu ramiona.
— Co się tam stało, coś strasznego?
— Mick.
Tracę dech i nie mogę się wysłowić. Nie mogę tak po prostu mówić dalej, bo przecież musiałam to widzieć: widziałam, jak morderca przywiązał go do dzwonów za kostki, przecinając skórę i przewlekając gruby sznur między kością a ścięgnem Achillesa. Trochę obawiam się, że kiedy go odetną, zobaczą, że najpierw, po obezwładnieniu, został zgwałcony, a dopiero potem morderca powiesił go, żeby się wykrwawił jak półtusza. Chwilę później już wiszę na ramieniu Sama i szlocham. Nie odsuwa się i przytrzymuje mnie, nic nie mówiąc, a tłum wokół kłębi się i gada. Widywałam w życiu wiele strasznych rzeczy, ale tu widać przemyślane wymierzenie sprawiedliwości — makabryczne umoralnienie, ślepo wierzące we własną słuszność. Wiem dokładnie, kto to zrobił, choć stałam obok Sama przez całą mszę; za to w tę noc, kiedy zabraliśmy od niego Cass, nie śpiąc, przez wiele godzin wyobrażałam sobie, że robię Mickowi coś takiego…
— No, pani Brown, to fascynujące, że panią tu widzę! Zawsze w centrum wydarzeń, jak się zdaje.
Jego Ekscelencja uśmiecha się jak szkielet, szczerząc zęby. Sam wierci się obok mnie, ale zachowuje spokój. Biskupowi się nie pyskuje, zwłaszcza że wiadomo, że jego humor to ulotna rzecz, motylek polatujący nad hutniczym piecem wściekłości, że ktoś śmie psuć mu niedzielę.
Fiore odchrząkuje.
— Nie jest podejrzana — mówi sztywno.
— Co takiego? — Głowa Yourdona odwraca się gwałtownie jak u węża.
Policyjne zombiaki sztywnieją, jakby się denerwowały. Ich ręce wędrują do pałek za pasami.
Odkąd otworzyłam te drzwi, minęło pół godziny i policja otoczyła cały kościół. Nie wypuszczają nikogo bez zgody Yourdona. Jest wyraźnie w paskudnym humorze. Dotąd nie mieliśmy do czynienia z morderstwem z zimną krwią, a żeby trzymać się ducha eksperymentu, należy pamiętać, że dla starożytnych to była zbrodnia równie straszna, jak kradzież tożsamości czy manipulacja przy relacjach obiektów. I w takim momencie widać braki naszej małej parafii. Nie mamy prawdziwego komendanta policji ani wyszkolonych śledczych. Dlatego biskup nie ma wyjścia — musi samemu zająć się swoją trzódką.
— Widziałem, jak przyszła z mężem, była obecna przez całe nabożeństwo, wielu świadków widziało, jak wchodzi do dzwonnicy, i słyszało, jak krzyczy. Była sama w środku przez może dziesięć sekund i jeśli myślisz, że zdążyłaby w tym czasie popełnić taką zbrodnię…
— Jak będę miał problem z podjęciem decyzji, to poproszę cię o wskazówki. — Drga mu policzek, potem zwraca się do Martina, tak niespodziewanie, że aż miękną mi kolana.
Z wnętrza czaszki znika mi niewidzialny ucisk.
— Ej ty. Co widziałeś?
Martin chrząka i, jąkając się, opowiada, jak znalazł mnie wrzeszczącą obok trupa; tymczasem do Fiorego podchodzi policjant i przekazuje mu coś szeptem.
Yourdon łypie groźnie na podwładnego.
— Możesz przestać?
Fiore przestępuje z nogi na nogę.
— Ekscelencjo, mam nowe informacje.
— Jakie? No, gadaj! Nie mam czasu!
Fiore — zarozumiały, wyniosły bufon w sutannie, który najbardziej w życiu uwielbia wywyższać się nad swoich wiernych — więdnie jak przekłuty aerostat.
— Wstępne badanie kryminalistyczne wykazało pozostawione przez zabójcę ślady DNA.
Yourdon prycha.
— Czemu my zwlekaliśmy z powołaniem detektywów? No dawaj, szkoda czasu.
Fiore bierze kartkę od policjanta.
— Reakcja łańcuchowa polimerazy, zgodna z… a mniejsza… wykazała, że ten odcisk palca zgadza się z odciskiem… moim odciskiem. I nikogo więcej w całym Ustroju YFH.
Yourdon robi wściekłą minę.
— Mówisz mi, że to ty go tam powiesiłeś, żeby się wykrwawił?
Fiore, trzeba mu przyznać, nie daje się zbić z tropu.
— Ależ nie, Ekscelencjo. Mówię, że morderca robi nas w konia.
Robi mi się niedobrze i opieram się na ramieniu Sama. Ale to przecież moja fantazja? Co zrobić Mickowi. I nikomu o niej nie mówiłam. Co znaczy, że to ja jestem mordercą! Tylko że tego nie zrobiłam. O co tu chodzi?
— Dokładnie. — Yourdon klaszcze w dłonie. — Plan na dzisiaj: ty, wielebny Fiore, dogadasz się z doktor Hantą, żeby wybrać, wyszkolić i wyposażyć szefa policji. Który z kolei będzie mieć prawo powołania do służby czterech sierżantów. W późniejszym terminie omówisz ze mną wybór sędziego, procedurę stawiania podejrzanych przed sądem i rekrutację kata. — Łypie nań groźnie. — A potem, jak sądzę, przywrócisz w swojej kaplicy nieskazitelny porządek, który panował w niej, zanim ci ją powierzyłem, i zaopiekujesz się jako dobry pasterz swoją trzodą, która mocno potrzebuje przewodnictwa!
Odwraca się na pięcie i sunie ku swojej długiej czarnej limuzynie, a za nim trio policyjnych zombiaków z prymitywną, choć skuteczną bronią automatyczną. Wiszę Samowi na ramieniu, ale trzyma mnie prosto. Fiore odczekuje, aż biskup trzaśnie drzwiami, nabiera powietrza i smętnie kiwa głową.
— Nic dobrego z tego nie będzie — mruczy w naszym kierunku; w stronę nas, bezpośrednich świadków i dyskretnie otaczających nas policjantów. — Policja, rozejść się. Obywatele, proszę zastanowić się nad swoimi sumieniami. Co najmniej jeden z was dokładnie wie, co wydarzyło się tutaj przed mszą, a milczenie wcale nie wyjdzie mu na dobre.
Policyjne zombiaki zaczynają się rozchodzić, a za nimi gromadki zaciekawionych parafian. Ostrożnie podchodzę do Fiorego. Jestem bardzo zdenerwowana. Zresztą, chwila może jest niestosowna, ale…
— Co tam, moje dziecko? — Mruży oczy i układa usta w dobrotliwy uśmiech.
— Proszę księdza, można na słowo? — pytam z wahaniem.