Выбрать главу

— Chyba rozumiem. — W kącikach jej oczu pojawia się blady uśmiech. — Jak tam Sam?

Sztywnieję.

— A czemu pytasz?

Uśmiech blednie.

— Był tu wczoraj. Chciał pogadać o tobie, pytał, co myślę… Chyba nie daje rady pogadać z tobą, więc musi z kimś innym. Reeve, to niedobrze. Wszystko u was w porządku? Może jakoś wam pomóc?

— Tak. Możesz zmienić temat. — Mówię to lekkim tonem, ona jednak natychmiast nieruchomieje. — Sam obraził się za coś, co powiedziałam, i musimy załatwić to między sobą. — Żołądek wywraca mi się ze złości i wstydu, lecz brnę dalej. W końcu to nie wina Janis, to Sam powinien trochę pomyśleć, szuja jedna. — Spokojnie, dogadam się z nim — dodaję, starając się ją uspokoić.

— Eee… rozumiem. — Ma taką minę, jakby gryzła cytrynę. Po chwili zagotowuje się woda, wstaje więc, nalewa wrzątku do kubków, wsypuje śmietankę w proszku i miesza. — Reeve, nie odbierz tego źle, ale strasznie się zmieniłaś, odkąd wyszłaś ze szpitala. Jakbyś nie była sobą.

— Hm? A co dokładnie? — Dmucham na kawę, by ostygła.

— A, różne takie drobiazgi. — Unosi brew. — Jakiegoś zapału dostałaś. Bardziej interesujesz się zewnętrzem niż wnętrzem. I jakbyś straciła swoje poczucie humoru.

— A co ma do tego poczucie humoru? — Gapię się na kubek, starając się nie wpaść w złość. — Wiem, kim jestem, wiem, kim byłam.

— Zapomnij, że to powiedziałam. — Janis wzdycha. — Przepraszam, nie wiem, co mi strzeliło do głowy. Strasznie wredna się ostatnio robię… Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko, że zostawię cię tutaj na parę godzin.

Zmuszam się do uśmiechu. Problemy Janis to, ściśle rzecz biorąc, nie moja sprawa, ale…

— W końcu od czego są przyjaciółki?

Patrzy na mnie dziwnie.

— Dzięki. — Pije łyk kawy i się wykrzywia. — Co za obrzydlistwo, jedyna gorsza rzecz to w ogóle nie pić kawy. — Marszczy się jeszcze bardziej. — Późno się robi. Do zobaczenia w przerwie obiadowej?

— Jasne — odpowiadam, a ona wstaje, łapie wiszącą na drzwiach kurtkę i wybiega.

Kończę kawę, potem wracam za kontuar. Jest parę rzeczy do odłożenia na półki, zombiaki sprzątały jednak dokładnie — nie zostawiły mi do wytarcia ani jednej zakurzonej półki. Wpada paru znudzonych pracowników biurowych, żeby oddać książki albo poszukać na regałach jakiejś rozrywki na porę obiadową, ale poza tym nie ma nikogo. Siedzę więc za kontuarem, zastanawiając się, czy półkę ze zwrotami po terminie dałoby się jakoś lepiej zorganizować, wtem otwierają się drzwi i wchodzi Fiore.

— Nie spodziewałem się ciebie — mówi, podejrzliwie mrużąc otłuszczone oczka.

— Naprawdę? — Zeskakuję ze stołka i uśmiecham się do niego, choć wszystkie instynkty drą się, że mam być ostrożna.

— W istocie. — Pociąga nosem. — A druga bibliotekarka, Janis, jest?

— Z rana nie, będzie po południu. — Patrząc na niego mam potworne déjà vu, jak wspomnienie złego snu.

— Hm. No cóż, jeśli mogę prosić, to mi nie przeszkadzaj. Mam robotę w archiwum. — Podnosi głos. — Proszę, żeby nikt mi nie przeszkadzał.

— Eee… oczywiście. — Mimo woli cofam się o krok. Coś z tym Fiorem jest nie tak: w oczach ma jakąś dzikość, napięcie; nagle czuję nieprzyjemną świadomość, że jesteśmy tu sami, a on waży ze dwa razy tyle co ja. — Długo ksiądz będzie?

Zerka mi gdzieś za ramię.

— Nie, Reeve, to nie potrwa długo. — Po czym odwraca się i człapie ku zbiorom specjalnym, nawet na mnie nie spojrzawszy.

Przez moment nie dowierzam własnym instynktom. Pogardliwy gest godny Fiorego, człowieka tak skupionego na sobie, że jeśli spędzisz z nim więcej czasu, sam uwierzysz, że jesteś wytworem jego wyobraźni. Potem jednak słyszę prychnięcie. Skrzypi klucz w zamku, trzeszczą deski podłogi.

— Możesz tu do mnie podejść? Porozmawiamy w środku.

Biegnę za nim.

— O jakiej sprawie mamy rozmawiać? — pytam, rozpaczliwie szukając wymówki, żeby tam nie iść. — Chodzi o Janis?

Odwraca się i mierzy mnie paciorkowatymi oczyma.

— Niewykluczone, córko. — Cały Fiore.

Idę więc za nim przez drzwi i schodami do piwnicy, a beznadziejne napięcie wyżera mnie od środka: cały czas nie wiem, czy mam się bać, czy nie.

W dziwacznej sali na dole Fiore przystaje.

— Co właściwie sądzisz o doktor Hancie? — pyta. Głos ma zmęczony, jakby ciążyła mu odpowiedzialność.

Stoję zbita z tropu. Co to ma być, jakaś ich wewnętrzna polityka?

— Hanta… — Waham się, gryzę w język, świadoma, do kogo mówię. — Jest niezwykle bezpośrednia. Chce dobra pacjentów i troszczy się o nich. Budzi zaufanie — dodaję spontanicznie, powstrzymując się przed dokończeniem: „nie to, co ty”. Manewruję tyłem, w końcu udaje mi się stanąć plecami do półek na ścianie. Jeśli trzeba będzie coś chwycić…

— Tego się spodziewałem — mówi cicho Fiore. — Co ona ci zrobiła?

— Nie powiedziała księdzu?

— Chcę, żebyś mi opowiedziała własnymi słowami. — Głos ma cichy i natarczywy, coś pęka mi w sercu. Nie mogę już udawać, że to się nie dzieje, prawda? Gram na zwłokę.

— Miałam coraz częstsze zaniki pamięci, fugi, a tam na górze, w zbiornikach rezerwy masowej statku, zaraziłam się jeszcze jakąś paskudną szarą mazią. Postawiła na nogi mój układ immunologiczny, który zaczął mi wyżerać zapisy pamięciowe. Doktor Hanta dała mi antyrobotyki i potraktowała utrwalaczem pamięci, żeby to się nie posuwało dalej. — Chowam ręce za plecami i powoli się cofam ku ścianie. — Powiedziałabym, że jest zadziwiająco etycznym lekarzem, zwłaszcza że tutaj wszyscy trzymają wszystko w tajemnicy. A co, ksiądz ma inne zdanie?

— Hm. — Fiore, fałszywy Fiore, nachyla się nad konsolą asemblera i wstukuje jakiś kod. — Tak, istotnie mam inne.

Kiedy nie patrzy, robię kolejny krok w tył, docierając do półek. Dobrze. Zaczynam się w myślach przymierzać do tego, co będę musiała zrobić.

Fiore kontynuuje:

— Rozpracował to jeden z twoich poprzedników tutaj. Tak, ciągle tu jest, mocno zakonspirowany. Hanta to nie jest prawdziwe nazwisko. Ona, czy raczej ono, było członkiem Ligi Eskulapa.

Zaczerpuję tchu.

— No właśnie, pamiętasz ich, co? Była Wiwisektorem, Reeve. Należała do zamkniętej elity, zajmującej się realizacją własnej wizji restrukturyzacji ludzkości.

— Dzięki, że mi ksiądz przypomniał, przed czym się tu schowałam — mówię drżącym głosem. — Teraz przez tydzień znowu będę mieć koszmary.

Odwraca się i wytrzeszcza oczy.

— Głupia jesteś czy…? Przepraszam. Ale jeśli to oznacza dla ciebie tylko tyle, to faktycznie już nie ma dla ciebie… — Gniewnie dźga palcem konsolę. — Cholera. Myślałem, że przynajmniej trochę się przejmiesz losem nas wszystkich tutaj.

Biorę głęboki wdech, usiłując opanować mdłości. Eskulapowcy — kolejna dyktatorska sekta, morfologiczna wspólnota. O wiele gorsza niż Państwo Solipsystyczne. Restrukturyzowali ustroje, jedno okaleczane, wrzeszczące ciało za drugim. Jeśli doktor Hanta jest Eskulapowcem i współpracuje z Yourdonem i Fiorem, przyszłość, jaką tu rzeźbią, jest czymś potwornym.

— To niemożliwe. Ona… niemożliwe.

— Tak? A doktor major Fiore to według ciebie po prostu gruby, egocentryczny psychiatra? — Szczerzy się. — Przestań, Reeve, już widzę, co kombinujesz. Hanta porządnie napierdzieliła ci w głowie. Pewnie najpierw wyłudziła od ciebie zgodę, co? Ci Eskulapowcy lubią formalności. Fiore i Yourdon to też zbrodniarze wojenni. Zresztą, cholera, większość ludzi tutaj robiła tak obrzydliwe rzeczy, że teraz chce o wszystkim zapomnieć. Pamiętasz jeszcze, dlaczego to jest eksperymentalny ustrój?