— Przyszedł mi do głowy taki ogródek w Zielonym Labiryncie, z tyłu za Skrzydłem Rzeszy. Gotuje tam dwóch facetów, tworzą historycznie nieautentyczne indonezyjskie tapas, na oczach klientów. Dla rozrywki, trochę teatralnie. Tych ich prototypów nawet nie trzeba jeść, chyba że chcesz. — Unoszę palec. — Jeśli to cię nie interesuje, wczoraj zbadałem jeszcze taką budę z kuchnią fusion, też w Zielonym Labiryncie. Robią przyzwoitą calzone z patelni, tylko nazywają ją „dizer” czy „dozer”. No i oczywiście sushi.
Kay kiwa z namysłem głową.
— Możliwe — zgadza się. Potem się uśmiecha. — Te tapas nieźle brzmią. Pójdziemy, zobaczymy ile damy radę zjeść? A potem spotkamy się z twoimi przyjaciółkami?
To nie tyle przyjaciółki, ile znajome na „cześć”, ale nie mówię jej tego. Płacę machnięciem ręki przy czytniku i wychodzimy tylnymi drzwiami, prowadzącymi na przepiękną srebrną plażę na tyłach klubu dla rekonwalescentów, a potem wchodzimy w rustykalne wrota kryjące bramkę do Zielonego Labiryntu. Po drodze Kay wyciąga z kieszeni w pasie — sprytnie zamaskowanej bramki prowadzącej do prywatnego składziku — batikowe szarawary i żakiet z czarnej koronki o oficjalnym kroju. Oboje jesteśmy boso, gdyż mimo owiewającej nam skórę bryzy i świecącego jasno słońca jesteśmy tak głęboko we wnętrzu, jak to tylko możliwe: znajdujemy się w kokonie potężnie izolowanych habitatów polatujących w odległości świetlnych kilosekund od siebie na potężnym obszarze kosmicznej czerni.
Zielony Labirynt to jedna z tych prostoliniowych rozmaitości, sam szczyt mody sprzed mniej więcej czterech gigasekund, zaraz po tym, jak powojenna fragmentacja osiągnęła dno. Jego szkielet składa się z zielonych korytarzy, prostych i przecinających się pod kątem prostym, połączonych oszałamiającą liczbą bramek T. A właściwie jest to graf rzadki, więc można wyjść drzwiami po jednej stronie labiryntu, a wylądować po drugiej, albo parę pięter wyżej, albo i dwa zakręty z podskokiem i przytupem za własnymi plecami. Wisi na tym masa osiedli mieszkalnych, wliczając i tylne wejście do mojego mieszkania, oraz jeszcze większa liczba przestrzeni publicznych w stylu kubistycznym, kącików zabaw, knajpek, miejsc do odpoczynku, centrów rozrywki, a także parę prawdziwych labiryntów z żywopłotu, imitujących te starsze o parę dziesiątków terasekund.
Nie trzeba chyba mówić, że nikt nie potrafi chodzić po Zielonym Labiryncie na pamięć czy na azymut — niektóre z bramek przesuwają się zresztą co dobę — ale mój netlink wie, gdzie idę, i puszcza przede mną świetlika. Przejście na miejsce w niekrępującej ciszy zajmuje nam jedną trzecią kilosekundy. Ciągle głowię się, czy mogę Kay zaufać, ale już wiem, że ją lubię.
Lokal z tapas jest jednym dużym pomieszczeniem, starożytne żeliwne krzesła i stoły na trawiastym podeście, nakryte kopułą, pod różowym niebem upstrzonym chmurami z tlenku węgla, szybującymi nad postrzępioną bazaltową dziczą. Słońce jest bardzo małe i bardzo jasne, i gdyby kopuła zniknęła, pewnie zamarzlibyśmy na śmierć, nim zdążyłaby nas zatruć atmosfera. Kay zerka na porośnięty bluszczem dekoracyjny łuk wokół bramki T i wybiera stolik blisko niego.
— Coś nie tak? — pytam.
— Kojarzy mi się z domem. — Ma taką minę, jakby ugryzła durian, myśląc, że to mango. — Przepraszam. Postaram się nie zwracać uwagi.
— Nie chciałem…
— Wiem, że nie chciałeś. — Wąski, krzywy uśmieszek. — Może za mało skasowałam.
— Ja się boję, że skasowałem za dużo — wymyka mi się. Wtedy Frita, jeden z dwóch właścicieli/kucharzy/projektantów podchodzi do nas i przez chwilę rozpływamy się w pochwałach jego najnowszych wytworów, oczywiście musimy także spróbować owoców pierwszego przebiegu produkcyjnego i szczegółowo je zrecenzować, podczas gdy Eri stoi nieopodal i z dumną miną brzdąka na mandolinie.
— Skasowałem za dużo — podpowiada Kay.
— Tak. — Odsuwam talerz. — Nie wiem na pewno. Stare ja zostawiło mi długi i dość ogólnikowy list. Napisany pismem szeregowym, nie przeżyciowy; zakodowany w taki sposób, żebym na pewno był w stanie go zdekodować. Starannie o to zadbał. W każdym razie, są w nim aluzje do najróżniejszych ciemnych spraw. Wiedział za dużo, rozwodził się na tym, że pracował dla Potęgi i robił złe rzeczy, aż w końcu współpracownicy zmusili go do resekcji i rehabilitacji. I urządzili mu bardzo dokładne zapominanie ze wspomaganiem. Rozumiesz, z tego co wiem, to mogę być zbrodniarzem wojennym albo kimś podobnym. Kompletnie straciłem ponad gigasekundę, a wcześniejsze życie też jest pełne dziur — nie pamiętam, czym się zajmowałem, co robiłem podczas cenzur, żadnych znajomych, rodziny, nic z tych rzeczy.
— To okropne. — Kay kładzie smukłe dłonie na moich i patrzy na mnie nad szczątkami wyjątkowo smacznej zapiekanki z bakłażanem i czosnkiem.
— Ale to nie wszystko. — Zerkam na jej kieliszek, pusty obok karafki z winem. — Napijesz się, jeszcze?
— Z przyjemnością.
Nalewa mi wina do kieliszka i unosi go do moich ust, jednocześnie pijąc z własnego i nie puszczając moich rąk. Może ten sześciokończynowy plan ciała coś w sobie ma, choć ja bałbym się zrobić sobie coś takiego; musiała przejść spore modyfikacje rdzenia, żeby móc z taką podświadomą gracją koordynować ruchy wszystkich sześciu odnóży.
— Mów dalej.
— W liście są aluzje. — Przełykam ślinę. — Mało subtelne. Ostrzega mnie, żebym uważał na starych wrogów — takich, którzy nie zadowolą się zwykłym pojedynkiem do śmierci.
— A czym? — wygląda na zaniepokojoną.
— Kradzieżą tożsamości, nadpisaniem backupu… — Wzruszam ramionami. — Albo… Nie wiem. To znaczy nie pamiętam. Poprzednie ja było kompletnym paranoikiem albo maczało palce w czymś bardzo brudnym i zdecydowało się na bardzo radykalny pakiet emerytalny. Jeśli to drugie, to mogę być w niezłym bagnie. Skasowali mi tyle, że nawet nie wiem, jak zachowują się ci ludzie, z którymi miało do czynienia, i dlaczego. Trochę sobie poczytałem, historia i tak dalej, ale to nie to samo, co uczestnictwo. — Znów przełykam ślinę, zasycha mi w ustach, bo w tej chwili ona pewnie wstanie i pójdzie sobie, a ja nagle zdaję sobie sprawę, że od jej opinii o sobie uzależniłem znaczną część własnej samooceny. — Wiesz, on pewnie był najemnikiem i pracował dla którejś z Potęg.
— O, to bardzo niedobrze. — Puszcza moje ręce. — Robin?
— Słucham?
— To dlatego nie robiłeś backupu od wyjścia z rehabilitacji? I dlatego trzymasz się miejsc publicznych i zawsze siedzisz plecami do najsolidniejszej ściany?
— Tak. — Przyznałem się i teraz nie wiem, czemu nie powiedziałem tego wcześniej. — Boję się własnej przeszłości. Chciałbym, żeby nie wstawała z grobu.
Kay wstaje, nachyla się nad stołem, bierze mnie za ręce, przyciąga moją twarz i całuje. Po chwili odpowiadam jej łakomie. Jakimś sposobem stoimy nad stołem i obejmujemy się — w przypadku Kay to bardzo dużo kontaktu — a potem śmieję się z ulgą, gdy gładzi mnie po plecach i mocno ściska.
— Wszystko dobrze — uspokaja. — Wszystko będzie dobrze.
No cóż, nie będzie, ale z nią jest dobrze i nagle mój horyzont jakby powiększył się dwukrotnie. Nie jestem już w pojedynczej celi, mam kogoś, z kim mogę pogadać, nie obawiając się przesłuchania. To olbrzymia ulga, o wiele istotniejsza niż po prostym seksie.
— No chodź — mówię — odwiedzimy Linn i Vhorę.
— Dobra — odpowiada i częściowo mnie puszcza. — Ale Robin, przecież to oczywiste, co powinieneś zrobić?
— Hę?
— No, z twoim problemem. — Niecierpliwie postukuje palcem u nogi. — Co, terapeuci nie wciskali ci tego na siłę?