Выбрать главу

— Jak myślisz, co z nią zrobić? — pytam.

— Dasz radę znieść ją na dół? — pyta zdyszana Janis.

— Tak.

Pochylam się i łapię Reeve za kostki: moje ciało jest groteskowo tłuste, ale wcale nie słabe. Unoszę ją trochę i ciągnę, a Janis unosi jej ręce na tyle, żeby nie waliła głową o stopnie. Na dole ciągnę ją ku bramce. Już przewraca oczami, czerwienieje jej twarz. Nienawidząc siebie, nachylam się nad nią.

— A co ty byś zrobiła? — pytam ją.

— Mmmf! Mmmmf!

Walczy do końca — cała ja. Unoszę wzrok na Janis.

— Czemu jej nie zabiłaś?

— Nie chciałam — odpowiada.

— Jak to, chcesz tak po prostu…

— Pakuj ją do bramki i tyle! — Głos ma zestresowany.

Łapię Reeve pod pachy i unoszę. Robi się bezwładna, żeby było mi jak najciężej.

— Wcale mi się to nie podoba, tak jak tobie — mówię do niej. — Ale to miasto jest za małe dla nas dwóch.

Kiedy ładuję ją do bramki A, kopie mnie obunóż, lecz spodziewam się tego i walę ją pięścią nad lewą nerką. Po tym zgina się wpół. Zatrzaskuję drzwiczki.

— No i? — Łypię na Janis. — Co teraz?

Gównianie się czuję. Zawsze tak jest, kiedy sam siebie zabiję. Dlatego chyba chciałem to zwalić na Janis. Zepchnąć trudną decyzję na czyjeś barki.

Janis pochyla się nad stacją sterującą.

— Zaczynam się tu orientować — mruczy. — Wiesz co, zdejmę z niej szablon, dobra?

— Kurwa. — Kręcę głową w parodii rezygnacji. Z bramki dobiega jakiś łomot. Krzywię się. Współczuję Reeve: widzę siebie na jej miejscu, to jest straszne. — Dlaczego?

— Bo tak. — Unosi na mnie wzrok. — Jeżeli będziesz tak biegać w przebraniu, Fiore w końcu nabierze podejrzeń. Nie wydaje ci się, że czas wrócić?

— Wrócić?

— Do postaci Reeve — tłumaczy cierpliwie.

— Aaa — powtarzam. — Aha, rozumiem.

Po tym ciosie w głowę wolno kojarzę. Janis ma rację, nie musimy jej zabijać. I nagle już mniej przejmuję się tym, że ją walnąłem i wpakowałam do dezasemblera nanostruktur: coś, jakby walnąć się samemu w twarz, nigdy nie boli tak, jak kiedy zrobi to ktoś inny.

— Zdejmę z niej szablon, potem zrobię deltę twojego aktualnego wektora stanu i nałożę na Reeve. Obudzisz się w jej ciele, będziesz mieć jedną i drugą pamięć, ale ty będziesz zestawem dominującym. Myślisz, że to zadziała?

Z bramki znów dobiega stłumiony rumor, potem odgłosy rzygania — Janis uruchomiła program do szablonów, paraliżując Reeve przez netlink, a komora bramki wypełnia się digitalizującą pianką ablacyjną.

— Lepiej niech zadziała — mówię.

— Trochę się boję, że Fiore podejrzewa, co się tu dzieje. Jak doda dwa do dwóch po tym numerze z Mickiem, wszystko może się wydać.

Wzdycham ciężko.

— No dobra, zostanę z powrotem Reeve. Tak chyba będzie najlepiej.

— Zgadzasz się ze mną? — W słabym świetle sufitowych lamp wygląda na umęczoną. — W takim razie, może to nie jest do końca głupi pomysł. A co potem?

— Potem siądziemy i zastanowimy się, jak zamieść pod dywan cały ten bajzel. Jak tylko będę wiedzieć, co ona wie.

— Dobra. — Na jej ustach pojawia się słaby uśmiech. — Z ciebie to jest człowiek-konkret, aż miło słyszeć.

— Jak się raz było czołgiem, to się nim jest do końca życia — przypominam jej.

— Racja.

Przez moment widzę cień jej poprzedniej postaci. Aż mnie kłuje w pierś.

— Im szybciej wrócę do siebie, tym lepiej.

Przez długie minuty siedzimy w milczeniu, słychać tylko posapywanie bramki. W końcu pulpit dźwięczy, szczękają odblokowywane drzwiczki. Podchodzę, otwieram. Komora, jak zawsze, jest pusta i sucha. Rozglądam się, widzę, że mnie obserwuje.

— Gotowy? — pyta.

— Do zobaczenia po drugiej stronie, Sanni — mówię, zamykając bramkę za sobą.

I to by było tyle.

* * *

Komórka Bezpieczeństwa Błękit była częścią organizacji kontrwywiadowczej Kotów Linebargera. Rzekomo rozwiązano ją po zakończeniu wojen cenzorskich i zatarto wszystkie zapisy pamięciowe. Wiem jednak, że to nieprawda, bo sam do niej należę. Nie rozwiązano nas, tylko zeszliśmy do podziemia, bo nasza misja jeszcze się nie skończyła.

Zadanie mamy ryzykowne. Musimy robić beztroskim ludziom nieprzyjemne rzeczy. Zacieranie naszych śladów kosztuje, i to kolosalne pieniądze, a po wojnie nie każdy pieniądz jest wymienialny pomiędzy ustrojami. Różne lokalne bojówki i rządy odkurzyły kursy wymiany walut, spready walutowe i całą masę tego typu archaicznych rozwiązań. Niektóre ustroje są stosunkowo otwarte, inne wpadły pod but rozmaitych watażków. Niektóre przywiązują ogromną uwagę do uwierzytelniania i pilnowania unikatowości, inne nie dbają o to, kim jesteś, bylebyś tylko płacił podatek tlenowy. (W tych pierwszych świetnie się mieszka, w tych drugich świetnie się ukrywa). W rezultacie powojennej fragmentacji dużo wędrujemy, zmieniając wygląd, a czasem i wspomnienia, rozwidlając się w rezerwowe ciała, a potem łącząc delty przeżyć. Najpierw przejadamy kapitał uwolniony po likwidacji Kotów; później wspieramy to różnymi firmami-przykrywkami. (Słyszeliście może kiedyś o Brygadzie Zamachowców Żmija albo Cordwainer Heavy Industries? To my). Natomiast operacyjnie organizujemy się w luźno powiązane komórki. Należę do cięższego kalibru zawodników: moje doświadczenie w operacjach bojowych doskonale łączy się z doświadczeniem z wywiadu.

Mniej więcej pięćdziesiąt mega po oficjalnym zakończeniu działań bojowych otrzymuję wezwanie do Ustroju Nefrytowego Świtu. Obowiązują tam ścisłe ograniczenia technologiczne, jestem więc w przebraniu ortosa, z legendą, według której jestem wędrownym instruktorem szermierki na miecze. Mam dostęp do wystarczającej ilości wojskowego softu neuronalnego, żeby umieć co trzeba, włącznie z przecięciem spadającego włosa, a według drugiego dna legendy jestem zdemobilizowanym uchodźcą przed ręką sprawiedliwości, z jakiegoś miejsca bez ograniczeń technicznych. Mam tu chodzić i wypatrywać ofiar nadających się do przekrętu typu „hiszpański więzień”, ryzykując podejrzenia o przynależność do stowarzyszenia zbrodniarzy wojennych. Ostatnio robiłem sporo tego typu numerów, ale w tym konkretnym nie wiem jeszcze, o co chodzi.

Ustalone miejsce spotkania to publiczna łaźnia na ulicy Pomarańczowych Liści, wąskiej, brukowanej, pofałdowanej uliczce, odchodzącej od głównej ulicy, biegnącej przez dzielnicę sklepików ze srebrem i schodzącej do portu. Jest pogodne wiosenne popołudnie, powietrze wypełnia ciężki zapach suchodrzewu. Przed chwiejącymi się jak pijane domami banda dzieciaków rzuca bumerangiem, a nieliczni przechodnie pną się środkiem drogi z trudem pod górę. Tragarze obrzucają obelgami rikszarzy, po czym wszyscy zgodnie wylewają swoją żółć na pasterza, usiłującego zagnać na górę małe stadko kóz jedwabniczych.

Jestem tu wystarczająco długo, żeby mniej więcej wiedzieć, co robić. Zauważam trzymającego się z boku chłopaczka i strzelam palcami. Podchodzi do mnie — a raczej sunie, żeby koledzy go nie zauważyli. Brudny, zagłodzony, ubranie ma wypłowiałe i połatane. Idealny. Między moimi palcami pojawia się moneta.

— Chcesz zarobić jeszcze jedną? — pytam.

— Na feks nie idę — sepleni.

Przyglądam się uważniej i dostrzegam, że ma rozszczepione podniebienie.

— Nie o to mi chodzi. — Pokazuję kolejną monetę, tym razem poza jego zasięgiem. — Ta herbaciarnia, tam. Zajdź od tyłu, zobacz, czy tam czekają jacyś ludzie. Jeśli tak, wróć i mi powiedz. Jeśli nie, wejdź do środka, znajdź panią Sanni. Powiedz jej, że ma pozdrowienia od Czołga, potem wróć i mi powiedz.