Wzdrygam się. Konsekwencje są jasne. Oryginalna Osobliwa Żółcień wykorzystywała ludzi jako nosicieli, ale naprawdę uruchamiała się tylko na zakażonych przez siebie bramkach A. Zmodyfikowana OŻ, która potrafi uruchomić się i robić różne rzeczy na netlinku nosiciela, a przy tym nie łapie się na test, to coś o wiele groźniejszego. Można jej użyć do…
— Zombiaki?
— Tak. — Janis patrzy, jakby zobaczyła ducha. — Dalej jesteśmy w szklanym domu? Czy gdzieś nas przenieśli?
— Jesteśmy w szklanym domu — zapewniam ją. — To pierwsza dobra wiadomość, jaką udało mi się na razie poskładać do kupy. RADUG Żniwiarz nauk, jeśli polegać na tym, co ona widziała na górze. Zresztą, jak rozumiem, dla ciebie to wszystko jedno, na którym RADUG-u jesteśmy?
— Tak mi się wydaje. — Kiwa głową, coraz bardziej ożywiona. — Więc ta zamknięta część ratusza, którą znalazłaś… — kiedy byłam Fiorem — …to zapewne jedyna lokalna bramka. Tak?
— Są jeszcze krótkodystansowe bramki do ich mieszkań. — Znowu się wzdrygam: tylko szczęściu, tupetowi i bezczelności zawdzięczam, że nikt mnie nie zdemaskował, kiedy wchodziłam i wychodziłam z ratusza. Dziesięć minut później wpadłabym na prawdziwego Fiorego. — Rozgałęziacz w ratuszu na pewno wyłączyli; znalazłam tę salę konferencyjną, przez którą nas wpuszczali. Jeśli dobrze pamiętam, na Wdzięcznym za ciągłość bramka długodystansowa była połączona drugą, krótką, bezpośrednio ze sterownią statku, ale sama znajdowała się w pancernej kapsule poza głównym kadłubem, na wypadek gdyby ktoś chciał wteleportować na statek atomówkę. Zakładając, że nie przebudowali Żniwiarza podczas lotu, nie powinno być problemu z dostaniem się do bramki długodystansowej z ratusza albo katedry naprzeciwko.
— Tak jest. — Kiwa głową. — A więc. Skoro to Żniwiarz, do następnego lądowania mamy około dwustu lat. Jeśli założymy przyrost naturalny w tempie, powiedzmy, pięciorga dzieci na rodzinę, w tym czasie pojawi się dziesięć pokoleń… No właśnie, zamierzają wyhodować jakieś dwadzieścia tysięcy nieuwierzytelnionych ludzkich wektorów. Hanta zdąży im wszystkim powszczepiać netlinki. Po przylocie będzie mogła zalać sieć tą nową populacją nosicieli…
— To się nie uda. — Uśmiecham się, pokazując zęby. — Nie miej nawet cienia wątpliwości. Myślą, że siedzimy w pułapce. Ale jedynie słuszny punkt widzenia jest inny: nie mamy się dokąd wycofać.
— Myślisz, że trzeba ich otwarcie zaatakować? — pyta Sanni i przez moment ponownie jest stuprocentową Janis, wyalienowaną, załamaną, przerażoną.
— Rób to, co ja — mówię jej.
Reszta dnia przechodzi bez sensacji. Żegnam się z Janis i idę do domu, jak zwykle. Przynajmniej tak ma to wyglądać dla obserwatora. Parę ostatnich godzin spędziłam w nieprzytomnym zamyśleniu, bawiąc się niemożliwymi do pogodzenia wspomnieniami i próbując dojść, jakie właściwie mam poglądy. Dziwna sprawa. Z jednej strony mam przerażenie Reeve, kiedy zobaczyła martwego Micka, jej niepokoje i lęki, że Janis jest „podejrzana” i stanowi zagrożenie dla życzliwej i otwartej doktor Hanty. Z drugiej, przeżycia Robina. Skradanie się na palcach po ratuszu, wyszukiwanie zamkniętych pomieszczeń, unikanie o włos spotkania z Fiorem. Przyłapanie Micka w szpitalu z Cass. Wpadnięcie na Janis w bibliotece, początkowy strach, a potem coraz silniejsze przekonanie — z mojej strony — że nie jest zwykłą osobą postronną, ale sprzymierzeńcem. Procedury identyfikacyjne i szok rozpoznania.
Janis musiała sobie radzić sama przez ponad pół roku dłużej niż ja. Kiedy dotarło do niej, że nie jest już sama, pękła i się rozpłakała. Była pewna, że to tylko kwestia czasu, kiedy Hanta się do niej dobierze. Lęk, izolacja, strach przed waleniem w drzwi o północy — to wcześniej czy później złamałoby każdego. Zaszła w ciążę, zanim ktokolwiek odkrył ten element intrygi. Niesamowite, że w ogóle jakoś jeszcze się trzyma.
Punktacja i protokół eksperymentu stanowią dla nas poważną przeszkodę: równie dobrze połowa mieszkańców Ustroju YFH mogłaby być agentami tej czy innej komórki, poruszającymi się po omacku w ciemnościach, nie chcąc ryzykować i się ujawniać. Jeśli jednak w jakiś sposób nie wywrócimy tej wzniesionej przez eksperymentatorów, zbudowanej z kłamstw i pozorów konstrukcji, nie zdołamy namierzyć potencjalnych sojuszników ani zidentyfikować faktycznych wrogów. Dziel i rządź: wiadomo, że to się sprawdza.
Wracam do domu o odpowiedniej godzinie, zaglądając po drodze do sklepu z narzędziami. Sama nie ma, więc idę prosto do garażu, żeby zobaczyć, co da się zrobić. To nie pora na obwinianie się, ale naprawdę jestem zła sama na siebie. Chciałam to wszystko wyrzucić! A przecież, pominąwszy już wszystko inne, fascynuje mnie rekonstruowanie dawnej broni. Kiedy to wszystko się skończy, może zajmę się tym w ramach hobby, o ile będzie czas na takie luksusy.
Niemniej, kusza chyba się już nie przyda. Ani miecz, który usiłowałam zahartować. Sanni i ja dobrałyśmy się do sterylnego asemblera z pełnym wojskowym asortymentem. Zostawiłyśmy go na noc na chodzie, produkującego ładunek heksogenowych kostek. Fabrykowanie broni w bramce trwa bardzo długo, tym dłużej, im większa gęstość energetyczna jest potrzebna, poszłyśmy więc na kompromis i zdecydowałyśmy się na broń napędzaną energią chemiczną. Jutro, jak przyjdziemy do pracy, będzie gotowa pierwsza partia pistoletów maszynowych. Co prowadzi do kolejnego logicznego pytania — gdzie w tej kupie rupieci podziała się moja torba z klatką Faradaya?
Skaczę wokół rozrzuconych stalowych prętów i rozsypanych śrubokrętów, klnąc na czym świat stoi i ściskając lewą stopę, kiedy jakaś zmiana oświetlenia ostrzega mnie, że drzwi do garażu są otwarte.
— Co, kur…
— Reeve?
— Kurwa! — drę się. — Cholera. Spadł mi młotek i…
— Reeve? Co się dzieje?
Uspokajam się na siłę.
— Upuściłam młotek, odbił się od tych prętów i spadł mi na palec. — Podskakuję jeszcze parę razy. Ból zaczyna ustępować. — Zły, niedobry młotek, trzeba go ukarać.
— Młotek? Ty coś piłaś?
— Jeszcze nie. — Opieram się o ścianę i kontrolnie stawiam stopę na podłodze. — Au. Po prostu postanowiłam odwrócić kartkę i zacząć od nowa. Dziewczyna musi mieć hobby i tak dalej. — Unoszę brwi.
Patrzy na mnie sceptycznie.
— Zły dzień w pracy?
— W pracy zawsze jest zły dzień, to wynika z samego istnienia pracy.
Marszczy czoło.
— Co to ma być za hobby?
— Ekstremalna obróbka metali czy coś takiego. Nie widziałeś mojego Pomocnika płatnerza?. Kiedy nie byłam sobą, chciałam go wywalić, ale w końcu się za to nie zabrałam.
Prawie widać, jak nad głową zapala mu się żarówka.
— Reeve? To ty?
— Też miałam gówniany dzień w pracy. Z nudów czytałam wiersze, wiesz? „Na schodach stał wczoraj człowiek / Grubas, co go nie było wcale / I dzisiaj też go nie ma, ale / Na zawsze zostanie w głowie”. Ogden Nashville[6]. Starożytni go z jakiegoś powodu lubili. No chodź, zarządzimy jakąś kolację.
Sam wycofuje się w głąb domu przede mną, poruszając bezdźwięcznie ustami, gdy obraca to wszystko w myślach. Ja naprawdę czytałam w pracy wiersze; mam nadzieję, że moja zaimprowizowana rymowanka dotrze do niego. (Wierszyki skutecznie zamulają systemy monitorowania rozmów. Analizowanie metafor i stanów emocjonalnych to problem AI-zupełny).
6
Ogden Nashville — skrzyżowanie nazwiska poety-humorysty, Ogdena Nasha, z miejscowością Nashville albo nazwiskiem Melville. Z kolei cytowany wierszyk to trawestacja wiersza