Znowu rozlega się pomruk z tyłu. Janis odchrząkuje.
— Jeszcze jedna sprawa. Najważniejsza jest operacyjna konspiracja. Ktoś coś chlapnie i wszyscy… nie, nie zginiemy. Żeby tam! Gorzej. Doktor Hanta ma tu, w szpitalu, regularną pralnię do mózgów. Jeśli ktoś tylko się zdradzi, że jest zamieszany w taki plan, oni powyłączają krótkie bramki, izolując nas wszystkich, i zaleją nas zombiakami, dopóki nie skończy nam się amunicja i noże. Potem wywiozą nas na noszach i zamienią w szczęśliwych, uśmiechniętych niewolników. Niektórzy mogą pomyśleć, że to lepsze niż śmierć — w porządku, to wasza decyzja. Ale jeśli ktoś myśli, że będzie w stanie narzucić mnie taką decyzję, i poleci z jęzorem do księży, to przekona się, jaka jest moja decyzja: zastrzelić takiego gościa na miejscu. Jeśli ktoś nie chce brać w tym udziału, niech mówi teraz albo zaczeka na górze i powie mi, kiedy reszta pójdzie. Mamy tu bramkę: możemy was zbackupować i trzymać w zamrażarce, dopóki to się nie skończy. Jeśli ktoś się boi, nie musi. Ale jeśli wyraźnie mi nie powie, to zgadza się, że ja dowodzę. A ja będę oczekiwać całkowitego posłuszeństwa, pod groźbą śmierci, dopóki nie zabezpieczymy całego statku.
Janis rozgląda się z groźną miną po zebranych. Na moment wraca Sanni, przebłyskuje przez jej skórę jak mocna lampa przez siatkę maskującą, przerażająca i dzika.
— Wszyscy zrozumieli?
Rozlega się chór potakiwań. Wtem odzywa się jedna z ciężarnych kobiet z tyłu:
— No to na co czekamy? Jedziemy!
Czas pędzi, trwa odliczanie do punktu kulminacyjnego przed nami.
Mamy problemy logistyczne. W podziemiu biblioteki dysponujemy bramką, to wspaniale — nie potrafilibyśmy się bez niej obejść — ale nie wszystko da się w niej wytworzyć. Żadnych rzadkich izotopów, więc nie da się po prostu wysadzić kapsuły atomówką. Nie mamy też szablonów, żeby zrobić ludzkie czołgi czy bezzałogowe samoloty bojowe, w zasadzie niczego poza bronią osobistą. W bramce A nie da się zrobić bramek T, więc musimy obywać się bez technologii tuneli czasoprzestrzennych. To z kolei skreśla miecze worpalne. Gdybyśmy mieli odpowiednią ilość czasu i nie musieli przejmować się monitoringiem, może bylibyśmy w stanie obejść te ograniczenia, Janis mówi jednak, że maksymalny dopływ surowca do tej bramki wynosi sto kilogramów na godzinę. Podejrzewam, że Fiore, czy kto tam zainstalował to ustrojstwo w bibliotece, celowo przykręcił kurek, żeby ktoś taki jak ja nie wykorzystał bramki jako platformy inwazyjnej. Ich zabezpieczenia operacyjne są dziurawe, jak to bywa w wielu projektach prowadzonych w pośpiechu i ze zbyt małą obsadą, ale coś jednak w tej sprawie robili. Na koniec Janis mówi mi:
— Zostawię to na noc, niech zrobi kostkę plastycznego heksogenu, detonatory i jeszcze parę magazynków. Przez sześć godzin da się zmontować jakieś dziesięć kilo. Pewnie to maksymalna ilość energii, jaką możemy pociągnąć z sieci, żeby gdzieś nie włączył się alarm. Myślisz, że to wystarczy, żeby załatwić tę bramkę?
— Dziesięć kilo? — kręcę głową. — Słabo. To naprawdę nie za wiele.
Wzrusza ramionami.
— Jak chcesz ryzykować i iść na Yourdona z technologią, nad którą panuje, to proszę bardzo.
Coś jest w tym, co mówi. Jest spora szansa, że w szablonach na co bardziej zaawansowaną broń wrogowie poukrywali jakieś trojany — wszystko, co jest trochę lepsze niż ręczna broń palna i surowy materiał wybuchowy, może mieć jakieś blokady i systemy czujników, które przeoczymy. Pistolety maszynowe, które wyprodukowała, są prymitywne — stały celownik, mechaniczny spust, żadnego sterowania ruchem gałek ocznych. Nie mają nawet biometrycznej blokady, takiej, co nie pozwala wrogowi zabrać ci broni i zastrzelić cię z niej. O oczko lepsze niż moja kusza, lecz to oczko nie jest za wielkie. Z drugiej strony, nie mają w środku żadnej zdradzieckiej elektroniki, w której mogliby namieszać Yourdon czy Fiore.
— Sprawdzałaś amunicję? Na wszelki wypadek?
Janis kiwa głową.
— Grzmiący kij robić bum. Tu nie ma obaw.
— No dobra, to przynajmniej coś na pewno zadziała. — Fajnie by było zachomikować jeszcze większy zapas ogłuszaczy, ale teraz, kiedy już nie chodzę w skórze Fiorego, ciężko byłoby je skombinować.
Janis patrzy na mnie.
— Teraz. Wóz albo przewóz.
Oddycham głęboko.
— A kiedyś było inaczej?
— No tak, ale. Miałyśmy backupy, prawda? — Ramiona ma opuszczone w obronnej pozycji. — Tym razem to nasz ostatni występ. Nie spodziewałam się, że tak to wyjdzie.
— Ja też nie. — Kończę pakować torbę i się prostuję. — Myślisz, że ktoś pęknie?
— Mam nadzieję, że nie. — Gapi się na ścianę, ze wzrokiem skupionym gdzieś wewnątrz. — Mam nadzieję, że nie. — Ręka znów wędruje do brzucha. — Nie bez kozery zrekrutowałam głównie ciężarne kobiety. To zmienia perspektywę. Sama się przekonałam. — Oczy jej wilgotnieją. — Działa w obu przypadkach — ci, którzy w myślach nadal grają tu rolę, jak w grze, czują złość i lęk, a ci, którzy się pogodzili, kobiety, które przygotowują się do roli matki, wściekają się jeszcze bardziej, widząc, co ci skurwiele zamierzają zrobić z ich dziećmi. Jak przebijesz się przez strach i niewiarę, dokopiesz się do gniewu. Wydaje mi się, że z kobiet w ciąży żadna nie pęknie, a zauważ, że wszyscy mężczyźni są zwerbowani razem z partnerkami.
— To prawda.
Janis — nie, Sanni — ma umysł jak brzytwa. Wie, jak się organizuje siatkę konspiracyjnych komórek. Ale ta brzytwa ma kruche ostrze.
— Sanni, mogę cię o coś zapytać?
— Jasne. — Ton ma nonszalancki, widzę jednak drobne oznaki napięcia w zmarszczkach wokół oczu. Wie, czemu posłużyłam się tym imieniem.
— Co będziesz robić po wszystkim? — Szukam odpowiednich słów. — Chcemy zamknąć się w bąblu tego malutkiego ustroju, jak w epoce kamienia łupanego, w statku na całe pokolenia… nie wydostaniemy się stąd przez gigasekundy, dziesięć giga minimum! Chyba że zaczniemy się pauzować. Myślałam, że ty chcesz uciec, wydostać się i ostrzec wszystkich. Zniszczyć YFH od zewnątrz. A tu powstaje plan, w którym zawalamy sobie podkop na łeb. Co chcesz zrobić potem, kiedy się odetniemy od świata?
Sanni patrzy na mnie takim wzrokiem, jakby wyrosła mi druga głowa.
— Chcę mieć święty spokój. — Rozgląda się nerwowo po piwnicy. — Ten loch przyprawia mnie o gęsią skórkę. Idźmy zaraz do domu. Posłuchaj, Reeve… Robin, to miejsce w sam raz dla nas. To Szklany Dom. Tutaj po wojnie wysyłano pouszkadzanych ludzi. Tych, którzy potrzebowali reprogramowania, rehabilitacji. To miejsce dla Yourdona, Fiorego i Hanty… ale nie wydaje ci się, że także w sam raz dla nas? — Robi udręczoną minę.
Zastanawiam się przez minutę.
— Nie, nie wydaje mi się. — Potem zmuszam się do dodania: — Ale może mogłabym nawet to polubić, gdybyśmy nie byli pod taką presją… z ich strony.
— Tak pierwotnie miało być. Wypoczynek, przyjemna emerytura, kompres na zmordowane czoło. Idź do domu, do Sama. — Rusza w górę schodami, nie oglądając się na mnie. — Pomyśl o tym, co zrobiłaś, co zrobił on. Mam krew na rękach i dobrze o tym wiem. — Jest w połowie drogi, muszę się ruszyć, żeby za nią nadążyć. — Nie wydaje ci się, że trzeba chronić świat przed takimi jak my?
Riposta przychodzi mi do głowy dopiero na szczycie schodów.
— Może. Może i masz rację, robiłyśmy straszne rzeczy. Ale była wojna, i to było konieczne.