— Też chcę tego, o czym mówiłaś.
Tracę dech.
— To. Jest. Nas. Dwoje. Ooooch.
— Skarbie.
I tak trwa nasza bez słów rozmowa, w języku, którego nie zinterpretuje żadna podludzka sztuczna inteligencja — języku dotyku i pieszczot, liczącym sobie tyle lat, co ludzki gatunek. Mówimy sobie proste rzeczy: „Nie bój się, kocham cię”. Mówimy to z pośpiechem i naciskiem, ciała wykrzykują nieme słowa zachęty. W tę ciemną noc, gdy nawzajem wyciągamy ku sobie ręce, mam odwagę przyznać, że może to wszystko jakoś się ułoży.
Nie jesteśmy skazani na porażkę.
Naprawdę?
Śniadanie spożywamy w milczeniu. Nad kawą i grzankami odchrząkuję i zaczynam starannie zaplanowaną przemowę:
— Sam, przed kościołem muszę zajrzeć do biblioteki. Zostawiłam tam rękawiczki.
— Poważnie? — Unosi wzrok. Zmarszczki niepokoju przecinają mu czoło.
Kiwam energicznie głową.
— Nie mogę iść bez nich do kościoła, to nie wypada. — Jeden z tych monitorowanych zwrotów. Brak rękawiczek nie jest jakimś naruszeniem zasad, ale stanowi dobry pretekst.
— No dobra, to chyba pojadę z tobą — mówi, z zapałem stojącego przed śluzą skazańca. — To zaraz trzeba będzie wyjść, prawda?
— Tak, już idę po torbę — dodaję.
— A ja włożę nową kamizelkę.
Unoszę brwi. Jego zmysł mody jest jeszcze bardziej wymuszony niż mój.
— Jest na górze — tłumaczy.
Przez chwilę obawiam się, że zaraz doda coś jeszcze, coś dekonspirującego, ale w samą porę udaje mu się to przełknąć. Żołądek kurczy mi się z nerwów.
— Uważaj na siebie, kochanie.
— Nic się nie ma prawa stać — odpowiada z wymęczoną ironią.
Wstaje, idzie schodami do naszej sypialni. (Naszej sypialni. Koniec z samotnymi nocami). Serce jakby zabiło mi dodatkowy raz. Czas posprzątać resztki organiczne, wstawić naczynia do zmywarki i włożyć buty.
Kiedy schodzi na dół, ma na sobie niedzielne ubranie — pod marynarką kamizelkę z wieloma kieszeniami, a w dłoni spakowaną wczoraj walizkę.
— No to ten, chodźmy — mówi, uśmiechając się do mnie słabo.
— Tak jest — mówię, zerkam na zegar i biorę swoją wielką torbę. — Jedziemy.
Do biblioteki docieramy koło dziesiątej, otwieram drzwi kluczem. Drzwi do piwnicy są już otwarte. Schodząc na dół, sięgam do torby, świadoma, że jeśli ktoś doniósł, wrogowie mogą już tam czekać. Na dole jednak zastaję tylko Janis.
— Cześć, Janis — mówię, lekko zdenerwowana.
— Cześć ci. — Opuszcza lufę. — Na wszelki wypadek.
— Ja tak samo. Sam? Chodź na dół. — Odwracam się od Janis. — Czekamy jeszcze na Grega, Martina i Liz.
— Tak jest. — Janis wskazuje kupkę szarawych kostek na jednym z krzeseł. — Sam? Chyba będzie lepiej, jeśli ty to poniesiesz.
— Jasne. — Sam podchodzi do niej i unosi jedną kostkę. Ściska ją kontrolnie, potem wącha. — Hm, pachnie sukcesem. A detonatory?
— Na kanapie. — Zauważam stosik zapasowych magazynków i biorę kilka, potem sprawdzam, czy są załadowane. — A gdzie mechanizmy zegarowe?
— Się robią. — Janis wskazuje asembler. — Musimy też zsynchronizować zegarki.
— Dobra.
Bez słuchawek i inteligentnych radionadajników niewiele by się nam udało, są one jednak ostatnie na liście, bo za bardzo rzucają się w oczy. Są bardziej podatne na sabotaż niż metalowe rury i chemiczne materiały wybuchowe. Szybciej niż tamte zabytki wywołają w bramce jakiś alarm. Jeśli radia nie zadziałają, plan B jest prymitywny — zsynchronizowane mechaniczne zegarki i umówiona pora, o której zaczynamy strzelać.
Sam upycha kostki heksogenu po kieszeniach kamizelki, która wydyma mu się w pasie, jakby przybrał nagle na wadze, a kiedy naciąga na nią marynarkę, nie dopina się. To, co robi, kojarzy mi się z jakimś znajomym z przeszłości, z czymś niepokojącym, ale za dobrze nie pamiętam. Kręcę głową, wychodzę na górę i czekam za kontuarem.
Parę minut później przyjeżdżają razem Martin i Liz. Wysyłam ich do piwnicy. Zaczynam się już denerwować, kiedy pojawia się Greg. Robi się mało czasu. Jest 10.42, zgromadzenie zacznie się za jakąś kilosekundę.
— Coś cię zatrzymało?
— Słabo się czuję — odpowiada Greg. Wygląda tak, jakby coś pił. — Nie mogłem zasnąć. Miejmy to już z głowy, co?
— Tak. — Kieruję go do piwnicy. — Tam są wszyscy.
Dziesięć minut do godziny zero. Drzwi się otwierają, wychodzi Janis.
— Dobra, ja jadę i zaczynam występ przed publiką — mówi. Blady uśmiech. — Powodzenia.
— Nawzajem. — Pochyla się ku mnie, ściskam ją przez moment i już rusza, idzie pieszo z biblioteki do ratusza.
— A gdzie Sam? — pytam.
— Miał coś jeszcze do załatwienia — mówi Liz, trochę pogardliwie. — Nerwy.
Chwilę później Sam pojawia się na schodach.
— No chodź, chcesz przegapić rozpoczęcie?
Otwieram usta.
— To ruszamy?
Fragmenty mojej pamięci zbiegają się w jeden moment: Jest nas pięcioro, trzech mężczyzn i dwie kobiety. Idziemy Main Street do ratusza. Wszyscy w niedzielnych ubraniach, z drobnymi modyfikacjami — kamizelka Sama, moje buty, torba Martina. Dyskretne słuchaweczki szumią każdemu w lewym uchu, cieliste mikrofony wiszą równolegle do konturu szczęki. Profeska.
— Wmieszamy się w tłum, potem, kiedy wszyscy pójdą do auli, odbijemy w lewo do wyjścia ewakuacyjnego. Do zobaczenia po drugiej stronie.
Misja. Napięcie. Bijące serce, nerwy. Na palcach delikatny zapach oleju mineralnego. I typowa, zwiększona czujność.
Kohorty i parafie zwykłych obywateli — współwięźniów — zbierają się na schodach oraz w otwartej sali recepcyjnej największego gmachu na Main Street. Niektórych rozpoznaję, większość jest anonimowa.
Jen wyłania się z tłumu i z uśmiechem idzie wprost ku mnie. Cała lodowacieję w środku.
— Reeve! Wspaniale, prawda?
— Tak, prawda — odpowiadam, odrobinę zbyt chłodno, bo gapi się na mnie, mrużąc oczy.
— No to przepraszam — mówi i odwraca się na pięcie, jakby miała odejść, po czym nieruchomieje. — Myślałem, że będziesz się cieszyć.
— Bo się cieszę. — Unoszę brwi. — A ty?
— Ha! — Z pogardliwym grymasem odtacza się i przykleja Chrisowi do ramienia.
Zimny pot pływa mi tam i z powrotem po kręgosłupie — głównie z potwornej ulgi — i kieruję się do tabliczki „Wyjście ewakuacyjne”, która znajduje się dogodnie blisko toalet. Przystaję na sekundę, żeby się rozejrzeć i zerknąć na zegarek (trzy minuty do godziny zero), a potem nacisnąć drążek na drzwiach. Drzwi otwierają się ze zgrzytem, wchodzę na betonową klatkę schodową.
Klik. Rozglądam się. Liz opuszcza lufę. Jakaś wolna dziś jestem, myślę bezradnie. Wyciszam mikrofon.
— Dwie minuty — mówię, cofając się do rogu naprzeciwko wnęki, gdzie się schowała.
Kiwa głową. Sięgam do torby, wyciągam pistolet, utykam zapasowe magazynki po kieszeniach i rzucam torbę pod nogi. Klik. Tym razem to ja.
Minuta. Sam, Greg i Martin, ten ostatni jakby nieco przygnębiony.
— Za mną.
Parę tygodni temu, w kradzionym ciele Fiorego, zbadałam ten obszar — z niezwykłą ostrożnością, uważając, żeby Yourdon był wówczas zajęty gdzie indziej. Na parterze jest hall i wielka aula, oraz parę rzeczy opisanych na mapie jako „sale rozpraw”. Pierwsze piętro, przez które przechodzimy bez zatrzymywania, jest zajęte w całości przez biura. Na drugim… no, tu zbyt długo nie przebywałam. Docieramy do drzwi, stajemy.