Kiedy byłam nieprzytomna, Fiore — zdesperowany, zamknięty przez pluton krwiożerczych Sanni na pobliskim komisariacie policji — użył netlinka i wszedł do naszej sieci łączności, która, jak podejrzewaliśmy, z natury nie była bezpieczna. Lecz Sanni cały czas wyprzedzała go o krok. Greg powiedział mu, co się będzie działo. Fiore pomyślał, że wystarczy laserowa zapora i paru dodatkowych strażników. Ci goście od psychowojny po prostu nie umieją myśleć jak czołg albo bojowy kot. Dwie moje kopie — choć potwornie wkurzone na Sanni, że kazała im mieszkać na strychu biblioteki i nie widywać się z Samem — zdjęły go z granatnika, a trzy inne plutony rozproszyły się i przeczesały pozostałe kościoły w poszukiwaniu ukrywających się niedobitków. Tak wytłumaczyła to później Janis:
— Kiedy jedynym żołnierzem, na którym możesz polegać, jest Reeve, to robisz jej jak najwięcej.
Właściwie nie mam jej tego za złe, choć dwa egzemplarze mnie zginęły.
Ponieważ, kiedy pył już osiadł na kulących się kohortach w auli, podczas gdy inne nasze wcielenia uganiały się po sektorze administracyjnym i szpitalu, gorączkowo szukając asemblerów i kasując im bufory szablonów, zanim wylezie z nich kolejny Yourdon albo Fiore, to Janis weszła na mównicę, oddała strzał w sufit i poprosiła o ciszę.
— Przyjaciele — powiedziała, z delikatnym drżeniem w głosie. — Przyjaciele. Eksperyment zakończony. Więzienie zostaje zamknięte.
To wszystko stało się wiele lat temu. Rzeka historii na nikogo nie czeka. Żyjemy wśród skutków wielkich wydarzeń, przystosowując się do ich kształtu. Nawet ci z nas, którzy przyłożyli do tych wydarzeń rękę.
Najdziwniejsze jest chyba to, że po obaleniu dyktatury punktacji tak niewiele się zmieniło. Dalej zwołujemy regularne zgromadzenia mieszkańców. Nadal żyjemy w małych rodzinnych grupach, jak ortohumanoidzi. Wielu z nas pozostało nawet przy przydzielonych przez Fiorego i Yourdona małżonkach. Ubieramy się jak w ciemnych wiekach, pracujemy jak przedtem, nawet dzieci rodzimy w prymitywny sposób. Czasami.
Ale…
Na naszych zgromadzeniach głosujemy. Nikt nie nosi w głowie punktacji opartej na ukrytej tabeli, którą jakiś zadowolony z siebie badacz może tak kręcić, żeby parafianie skakali mu jak zechce. Nie służymy nikomu za marionetki, nawet naszemu wybranemu w wyborach burmistrzowi. Może i żyjemy w rodzinach jak ortosi, asembler mamy jednak w każdym domu. Przeważnie po prostu nie chcemy być neomorfami. Wielu z nas podczas wojny zbyt długo było żywą bronią. Mamy — i z zapałem wykorzystujemy — nowoczesną technikę medyczną, z bramkami A na każdym kroku. Trudniej wyjaśnić, że pozostaliśmy przy kostiumach i rekwizytach, ale składam to na karb bezwładności. Przedwczoraj widziałam w centrum handlowym centaura-hermafrodytę w kolczudze i bez gaci, i wiecie co? Nikt nawet nie mrugnął okiem. Tolerancyjne z nas teraz towarzystwo. Nie mamy innego wyjścia — nie mamy dokąd pójść, dopóki nie dotrzemy tam, gdzie wiezie nas Żniwiarz nauk.
Jeśli o mnie chodzi, nie muszę już walczyć. Spełniły się wszystkie życzenia tego mojego ja, które się poddało, ale bez żadnych związanych z tym ofiar. A poszczęściło mi się tak bardzo, że łza się w oku kręci na samą myśl.
Mam córkę. Ma na imię Andy, zdrobnienie od Andromedy. Przysięga, że kiedy będzie duża, zostanie chłopcem, choć do okresu dojrzewania brakuje jej jeszcze sześciu lat, a kiedy jej ciało zacznie się zmieniać, może zmieni zdanie. Liczy się to, że żyjemy w społeczeństwie, w którym może zostać kim zechce. Andy wygląda jak losowa fenotypowa krzyżówka Reeve i Sama, a czasami, gdy przy odpowiednim świetle mignie mi jej profil, tracę dech, widząc jego, jak skacze w przepaść. Czy wiedział, że jestem w ciąży, kiedy starannie zatroszczył się, żeby nic mi się nie stało, a potem skoczył? To chyba niemożliwe, choć czasami zastanawiam się, czy czegoś nie podejrzewał.
Andromeda urodziła się w szpitalu, odebrana — tu niespodzianka — przez przemiłą doktor Hantę. Której nie trzeba już przez cały dzień celować w głowę z pistoletu, bo Sanni dała jej wybór: albo przeprogramuje się tak, żeby pozwalać ludziom samodzielnie decydować, co jest dla nich dobre, albo dołączy do Yourdona i Fiorego. Po urodzeniu dziecka wróciłem do postaci Robina — na tyle bliskiej Robina, na ile się to dało osiągnąć naszymi medycznymi programami. Wszyscy ojcowie powinni choć raz w życiu przejść poród siłami natury (to znaczy jako dorośli), ja jednak potrzebowałem znów zostać Robinem — jedyną wersją mnie, która nie ma na rękach krwi niewinnych ludzi.
Teraz jest już późno, Andy śpi na górze. Ja zaś spisuję tę relację, odręcznie na papierze, żeby samemu sobie utrwalić w pamięci te zdarzenia, jak w liście, który ktoś napisał do mnie tak dawno temu, że ledwo pamiętam, jak to było, kiedy nim byłem. Nawet bez operacji pamięci jesteśmy kruchymi istotami, światełkami w ciemności, pozostawiającymi za sobą blednący ślad, gdy zapominamy, kim byliśmy. Właściwie, to za bardzo nie chcę pamiętać, kim byłem przed wojną. Dobrze mi tutaj i spodziewam się żyć tu przez długi czas, dłuższy niż całe moje dotychczasowe, burzliwe życie. Jeśli z jego pierwszej połowy zapamiętam tylko wielką stertę papieru i nękaną wątpliwościami miłość Sama, wystarczy. Jest jednak różnica między niepamiętaniem a umyślnym zapomnieniem. Stąd ten stos kartek.
Ostatnia myśclass="underline" naprzeciwko drzemie na kanapie moja żona. Chcę ją zbudzić, bo mam do niej pytanie.
— Jak ci się zdaje, co Sam myślał, kiedy wchodził w ten tunel?
O. Tak, to mi się przyda. Ziewa i odpowiada:
— Skąd mam wiedzieć, mnie tam nie było.
— Ale może się domyślasz?
— Powiedziałabym, że liczył na drugą szansę.
— Tylko tyle?
Wstaje.
— Wiesz, Robin, prawda bywa nudna. Niech to się znajdzie w twoich dziennikach.
— Dobra. Jeszcze jakieś uwagi na koniec? Bo za minutę idę do łóżka.
— Niech pomyślę… — Kay wzrusza ramionami w niezwykle płynnym geście angażującym cztery stawy barkowe. — Nie. Nie siedź długo. — Uśmiecha się leniwie i rusza do schodów, kołysząc biodrami w sposób sugerujący, że ma na myśli coś innego niż tylko sen.
Odkąd przestała być Samem, a uczyniła to natychmiast po panicznym, pośpiesznym backupie w piwnicy biblioteki, jest o wiele szczęśliwsza. Ja tak samo, zapewniam was.
Dobranoc.
Charles Stross
Szklany Dom
Przełożył Wojciech M. Próchniewicz
Wydawnictwo MAG
Warszawa 2011
Tytuł oryginału: Glasshouse
Copyright © 2006 by Charles Stross
Redakcja: Joanna Figlewska
Korekta: Elwira Wyszyńska
Ilustracja na okładce: Irek Konior
Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń
Wydawca: Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
tel./fax 228134743
e-maiclass="underline" kurz@mag.com.pl
www.mag.com.pl
Warszawa 2011
Wydanie I
ISBN 978-83-7480-202-4