O’Mara pamiętał ten okres. Ani on, świeżo po awansie, ani Craythorne nie wiedzieli wtedy właściwie, na co się porywają. Gdy to zrozumieli, było już za późno i O’Mara do teraz odczuwał skutki tamtych eksperymentów. Ale cóż, był młody, zapalczywy i gorliwy.
Parafrazując stare chińskie przekleństwo, pomyślał, że dane mu było żyć w ciekawych czasach.
— Nie — powtórzył spokojnie. — Personel tego działu musi być zdrowy na umyśle. Tutaj wszyscy mają zawsze być pewni tego, kim są i co robią. Dla prowadzenia terapii konieczny jest obiektywizm, który zniknie, jeśli spróbuje pan wniknąć w umysł dawcy. To bardzo intensywne przeżycie, które owocuje wieloma skrajnie subiektywnymi doznaniami.
Pozostawia emocjonalne ślady nawet po usunięciu zapisu. Nadal czułby się pan związany emocjonalnie z dawcą. Zna pan tę zasadę, ale na wszelki wypadek ją przypomnę. Każdy bliski kontakt z osobowością Innego zostawia w nas ślad. Jeśli chce pan pozostać terapeutą, nie może pan sobie pozwolić na coś podobnego. Pański umysł musi być wyłącznie pańskim.
O’Mara przerwał na chwilę, aby spojrzeć porucznikowi w oczy.
— Jeśli któryś z moich pracowników złamie tę zasadę, będzie musiał szukać nowej pracy — dodał spokojnie. — Czy to jasne?
— Tak, sir — odparł Braithwaite. — Jednak co z Diagnostykami czy starszymi lekarzami, którzy noszą czasem i do sześciu zapisów? Czy nie zostali przestrzeżeni przed wspomnianymi skutkami?
O’Mara pokręcił głową.
— Nie. Oni nic nie ryzykują, a jeśli nawet, to w niewielkim stopniu. Są zainteresowani wyłącznie wiedzą medyczną potrzebną im w bieżącej pracy. Osobowość dawcy zwykle ignorują, bo brak im czasu i chęci na zagłębianie się w podobne niuanse. To i owo potrafi niekiedy przeniknąć do ich snów, czasem pojawiają się też zaburzenia tożsamości czy koncentracji. Spotykają się jednak z odruchowymi reakcjami obronnymi, które zapewniają bezpieczeństwo. Na wszelki wypadek monitorujemy jeszcze zachowanie nosicieli z długoterminowymi zapisami pod kątem nagłych zmian w ich zachowaniu.
— Pan jednak chce zanurkować w głąb umysłu obcego — dodał z całą powagą O’Mara. — Umysłu zapewne zaburzonego, którego właściciel korzysta już być może z pomocy terapeuty własnego gatunku. To proszenie się o kłopoty, ponieważ neurozy i psychozy nie zachowują się jak inne patogeny i mogą oddziaływać międzygatunkowo. Gdyby zdarzyło się to panu, potrzebne byłoby współdziałanie obcego terapeuty i kogoś pańskiego gatunku, czyli mnie, aby doprowadzić pana do pionu. Ja zaś nie mam na to czasu.
— Przepraszam, sir — powiedział Braithwaite. — Gdy przekazywał mi pan przypadek Yursedtha, pamiętałem o pańskim zakazie przyjmowania zapisów edukacyjnych, ale nie uświadamiałem sobie powodów jego wprowadzenia. Nadal kusi mnie, aby spróbować, i sądzę, że byłby to sposób na wykrycie źródła zaburzenia, ale… zwalczę tę pokusę.
O’Mara przytaknął.
— Pańska praca niewątpliwie polega właśnie na wykrywaniu źródeł zaburzeń, jednak proszę czynić to tradycyjnymi metodami. Poprzez rozmowę, obserwację i analizę, cały czas pozostając sobą. Nie spytam nawet, czy pan to rozumie, bo gdyby odpowiedź była przecząca, musiałbym pana zwolnić.
— Rozumiem, sir — odparł Braithwaite oficjalniejszym niż kiedykolwiek tonem. — Nie wiem jednak, dlaczego tak gwałtownie zareagował pan na mój pomysł. Czy miał pan już podobne doświadczenia?
Kilka dni wcześniej porucznik nie odważyłby się zadać tego pytania, ale widocznie złożenie na jego barki większej odpowiedzialności przydało mu sił. O’Mara jednak milczał.
— Z całym szacunkiem — podjął spokojnie Braithwaite. — To mogłoby być wytłumaczenie, dlaczego przez tyle lat nie nawiązał pan żadnych bliższych więzi z personelem i uchodzi pan za osobę aspołeczną. Chociaż bardzo poważany zawodowo, nie cieszy się pan sympatią. Trudno mi uwierzyć, że ta sytuacja panu odpowiada. Czy zechciałby pan to skomentować, sir?
O’Mara spojrzał porucznikowi w oczy i stwierdził z zadowoleniem, że tamten nie odwrócił głowy. Potem westchnął i ostentacyjnie sprawdził godzinę.
— Czy coś jeszcze, poruczniku? — spytał. — Jeśli nie, jest pan wolny.
Gdy Braithwaite wyszedł, nie zaspokoiwszy ciekawości, O’Mara spróbował skupić się na papierach, których stos piętrzył się na biurku. Od czasu objęcia drugiej posady było ich dwa razy więcej. Myślami odbiegał jednak ciągle w przeszłość.
Narastająca nostalgia to bez wątpienia objaw neurozy, pomyślał z goryczą.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Porucznik O’Mara był wtedy zdecydowanie mniej pewny siebie i było to po nim widać. Zarówno gdy chodziło o mowę i zachowanie, jak i o wygląd jego munduru. To Craythorne prezentował się zawsze nienagannie niczym oficer z broszury rekrutacyjnej.
Prowadzili nawet podobne rozmowy, tyle że major zwykł przekazywać polecenia w taki sposób, jakby były przyjacielskimi radami. Poniekąd również dlatego, że obaj nie do końca wiedzieli, z czym właściwie mają do czynienia.
— Zastanawiam się, czy nie mógłbyś zajrzeć na poziom sto jedenasty — powiedział Craythorne przepraszającym tonem. — Chodzi o jakiś konflikt pomiędzy stażystami. Nie znam szczegółów, bo oficjalnie nikt się z tym do mnie nie zgłosił, jednak szef utrzymania w tamtej okolicy słyszał odgłosy kłótni. Nie możemy pozwolić na żadne tarcia międzygatunkowe.
Zajrzyj tam, jeśli łaska, i sprawdź, co się da zrobić…
— Mam nabić im kilka guzów, aby nabrali rozumu? — spytał O’Mara.
Craythorne pokręcił głową.
— Raczej przekonać ich, aby się uspokoili, zanim sprawa dojdzie do oficjalnych czynników i ktoś wyrzuci ich ze Szpitala. Chodzi o Tralthańczyków i Melfian, zatem zaproponowany przez ciebie rodzaj terapii mógłby się okazać nieskuteczny nawet w twoim wykonaniu.
— To była tylko taka figura stylistyczna — mruknął O’Mara.
— Wiem. Powinniśmy wspólnie zająć się tą sprawą, ale muszę to przerzucić na twoje barki. W zamian poproszę o pełny raport z sugestiami dalszego postępowania. Przepraszam, że w ten sposób, ale stażyści Edanelt i Vosan zabierają mi o wiele więcej czasu, niż oczekiwałem.
— Przeniesienie — mruknął pod nosem O’Mara.
— Przeniesienie?
O’Mara uśmiechnął się szeroko.
— Studiuję ostatnio słowniczek terminów fachowych — powiedział. — Znam już znaczenie większości z nich. Co do tych dwóch, słyszałem przypadkiem ich rozmowę w stołówce. Zawodowo pokładają w panu jak największe zaufanie. Uważają pana za uprzejmego, wrażliwego i pełnego zrozumienia. Postrzegają pana raczej jako bliskiego przyjaciela, nie terapeutę. Nie mogłem odczytać ich emocji, bo trudno cokolwiek rozpoznać na twarzy kogoś, kto nosi czaszkę na zewnątrz, ale Edanelt powiedział w pewnej chwili, że gdyby nie był pan obcym, to chętnie nosiłby pańskie jaja…
Major zaśmiał się cicho.
— Cóż, miło, gdy człowieka doceniają.
— Nie zawsze, sir — powiedział O’Mara. — I to nie jest śmieszne. Gdyby nie był pan zawsze tak miły wobec wszystkich, personelu medycznego, podwładnych i nawet mnie, ludzie nie próbowaliby wykorzystywać pańskiego dobrego charakteru. Oczywiście wszyscy pana lubią, bo mają pana za osobę łagodną. Może nawet miękką. Chcę powiedzieć, że gdyby był pan mniej przyjaźnie nastawiony, czasem może nawet nieuprzejmy, rzadziej musiałby pan marnować czas na tych, którzy potrzebują raczej przyjacielskiej pogawędki niż terapii.