Выбрать главу

— Zgadzam się, że masz powody do narzekania — powiedział O’Mara, starając się nie podnosić głosu na szczekliwca.

— Narzekania? — warknął Nidiańczyk. — Ja żądam przeniesienia. Mam do tego prawo.

Na sto czternastym są kwatery Nidiańczyków. Widziałem, jak utrzymanie przy nich pracowało.

— Sto czternasty będzie nie tylko dla Nidiańczyków — zauważył O’Mara, ale rozmówca go nie słuchał.

— Nie umeblowali jeszcze wszystkiego i pewnie nie jest tam nawet w połowie tak wygodnie jak tutaj, ale starczy mi prycza, krzesło i konsola. Wreszcie mógłbym uczyć się i spać w spokoju, bo przecież ekipy nie wiercą w nocy…

Przerwał im narastający, zawodzący dźwięk dobiegający z drugiego końca korytarza.

Brzmiał jak modulowany sygnał rożka mgłowego. Ucichł po chwili, jednak cisza trwała zaledwie kilkanaście sekund. Dość, aby pomyśleć, że już po wszystkim. Ściany i drzwi musiały w jakimś stopniu go tłumić, ale chwilami schodził na tak niskie rejestry, że nie tylko podłoga drżała, ale i uszy zaczynały pobolewać. Zanim O’Mara zdołał cokolwiek powiedzieć, pojawił się nowy hałas, jakby nieregularne postukiwanie olbrzymich kastanietów. Chwile ciszy, wolne od tralthańskiego chrapania, wypełniło szczękanie szczypiec śpiących Melfian.

Oba odgłosy uzupełniały się świetnie, przy czym nie zawsze były aż tak głośne, jednak przez powtarzalność bez dwóch zdań mogły zszargać nerwy. Nawet O’Mara musiał w pewnej chwili zacisnąć mocniej zęby.

— Nie mówiłem? — rzucił Nidiańczyk. — No i co zamierzasz z tym zrobić?

O’Mara milczał. Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Gdzieś obok dołączył kolejny zestaw kastanietów, umilkł jednak szybko. Syknęły otwierane drzwi, a Melfianin, który z nich się wyłonił, przeszedł ukosem przez korytarz i uderzył szczypcami w dzwonek kwatery Tralthańczyków. Po chwili w progu pojawiła się masywna głowa lokatora. Przez chwilę obie istoty wymieniały uwagi na temat sytuacji. Ich autotranslatory co rusz piszczały rozgłośnie, napotykając wyrazy, które nie zostały wprowadzone do słowników. O’Mara pokręcił głową.

— O, i tak to wygląda, kurka wodna mać — rzucił Nidiańczyk i zamknął drzwi.

O’Mara obserwował przez kilka minut kłócących się obcych, aż nabrał pewności, że nie zamierzają sięgać po nic więcej niż wyzwiska. Nie uważał się za tchórza, ale w tej sytuacji naprawdę nie był pewien, czy powinien interweniować. Ostatecznie nie był w stanie podsunąć im żadnego rozwiązania i najpewniej powiększyłby jedynie ogólny poziom hałasu.

Najpierw musiał porozmawiać z kimś innym.

Najlepiej z lekarzem.

Muszę poszukać przyjaznego i małomównego lekarza, pomyślał. Lekarza, który nie będzie ani Tralthańczykiem, ani Melfianinem, ale który będzie wiedział sporo o zachowaniu tych gatunków w warunkach stresu.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Starszy wykładowca Mannen był Ziemianinem w trudnym do określenia wieku. Mimo zmarszczek i łysiny robił młodzieńcze wręcz wrażenie. Na jego biurku piętrzyły się rozłożone skrypty i taśmy, pod nogami kręcił się brązowo-biały szczeniak. Był już całkiem dobrze ułożony i chodził wszędzie za swoim panem. Nie miał wstępu jedynie na oddział i powiadano, że sypiał z Mannenem w jednym łóżku. Wykładowca nigdy temu oficjalnie nie zaprzeczył. Teraz uniósł oczy znad papierów, skinął głową, rozpoznawszy gościa, i wskazał mu krzesło. Potem czekał w milczeniu.

— Psiak się chyba już zaaklimatyzował? — spytał O’Mara po chwili wahania.

Mannen kiwnął głową.

— Jeśli zaczyna pan od psa, to chyba chodzi o jakąś przysługę? — spytał z uśmiechem. — Ma pan szczęście, że złapał mnie między wykładami. Czym mogę panu służyć przez… — Spojrzał na zegarek. — Przez najbliższe dziewięć i pół minuty?

— Czasy mamy takie, że teraz każdy jest psychologiem — mruknął O’Mara melancholijnie. — Potrzebuję paru informacji i porady, może psychologicznej, może też i medycznej. Chodzi o Tralthańczyków i Melfian. Sprawa wygląda następująco…

Opisał pokrótce konflikt, który rozwinął się na poziomie sto jedenastym, wyłączając w to ksenofobiczne reakcje otoczenia. Mannen uniósł nagle rękę i wystukał coś na komunikatorze.

— To potrwa dłużej niż dziewięć minut — zauważył. — Sala wykładowa numer osiemnaście? Niestety, spóźnię się. Przekażcie stażyście Yursedthowi, aby zajął się grupą do mojego przybycia. Koniec. — Spojrzał na O’Marę. — Problem w tym, że przyjmujemy tu tylko najlepszych. Yursedth uważa, że wie o położnictwie Kelgian więcej niż ja. Może zresztą ma rację. Ucieszy się, mogąc mnie zastąpić, chociaż grupa niekoniecznie. Jednak dość o moich kłopotach. Zajmijmy się pańskim problemem.

Mannen przerwał i cień troski przebiegł przez jego twarz.

— Jak dotąd nie zasypiają na zajęciach, chociaż niektórzy, zwykle głośni, rzeczywiście zrobili się bardziej milczący. Mylnie sądziłem, że zaczęli po prostu uważać, chociaż nie rozumiałem, dlaczego jednocześnie ich oceny lecą na łeb na szyję. Tak więc widzi pan, to również i mój problem, skoro ma poważny wpływ na osiągnięcia naszych studentów. Czy wpadł pan na jakieś rozwiązanie, poruczniku?

O’Mara pokręcił głową, potem jednak przytaknął niepewnie.

— Nie całkiem. Chyba że istnieje jakiś sposób, aby wyleczyć z chrapania.

— Chrapanie jest przypadłością występującą u pięciu procent mieszkańców galaktyki — odparł Mannen. — Nie jest to również żadna anomalia ani zjawisko zagrażające zdrowiu, chyba że kogoś mocno tym zdenerwujemy i po prostu nam przyłoży. Nie wiąże się z zaburzeniami psychicznymi. Zwykle chrapiący są całkiem normalni, nie wymagają zatem psychoterapii. Na każdej planecie istnieją różne tradycyjne sposoby przeciwdziałania, wszystkie równie nieefektywne. Jedyną skuteczną metodą jest obudzenie chrapiącego, co oznacza jednak pozbawienie snu. A tego nie chcemy.

Jeśli zaś chodzi o mechanizm chrapania, u Ziemian jest to związane ze zwiotczeniem podniebienia, które opada trochę podczas snu w pozycji na wznak — podjął Mannen, wpadając w ton wykładowcy. — W przypadku Tralthańczyków, którzy wszystko, włącznie ze spaniem, robią na stojąco, też chodzi o zwiotczenie mięśni, które kierują powietrze z czterech tchawic do kanału ze strunami głosowymi. Nazywają to „nocnym gadaniem”. Przyczyna, dla której Melfianie szczękają przez sen szczypcami, jest nieco bardziej złożona i nader ciekawa. Ale przepraszam, poruczniku, rozumiem, że nie chodzi panu o zbadanie przyczyn, lecz o znalezienie rozwiązania tego problemu. Czy to, co powiedziałem, może być panu pomocne?

O’Mara zachował dyplomatyczne milczenie.

— Tak myślałem — mruknął Mannen. — Co do leczenia, interwencja chirurgiczna nie wydaje mi się dobrym rozwiązaniem. Nie możemy nakazać naszym stażystom, aby poddali się niebezpiecznym, a czasem i ryzykownym zabiegom tylko dlatego, że bezwiednie hałasują po nocy. Szybko zostalibyśmy bez stażystów, a Rada Medyczna podniosłaby wielki rwetes.

Sądzę, że powinniśmy poszukać raczej technicznych środków zaradczych. Na przykład lokując chrapiących gdzieś dalej albo lepiej wyciszając kwatery.

O’Mara zastanowił się chwilę.

— Gdy Szpital w pełni rozwinie swą działalność, będziemy tu mieli spory tłok. Nie da się tak odsunąć kwater, aby chrapiący pozostawali z dala od pozostałych. Ale to pan już z pewnością wie, sir. Gdy pytałem w utrzymaniu, powiedziano mi, że maksymalnie wyciszono już pokoje zajmowane przez Tralthańczyków i Melfian. Nic więcej zrobić się nie da, bo wtedy dojdzie do zniekształceń zwykłych dźwięków. Nawet rozmowa, muzyka czy dźwięki z kanałów rozrywkowych brzmiałyby jak przytłumione. Nikt by tego nie chciał.