Выбрать главу

ROZDZIAŁ DRUGI

O’Mara milczał przez całą resztę spotkania i w milczeniu oddalił się po nim do swojego biura, zanim ktokolwiek zdążył mu pogratulować awansu czy wyrazić współczucie w związku z zapowiedzią przymusowego przejścia na emeryturę. Wiedział jednak, że nikogo takie zachowanie nie zdziwi, jako że pasowało do jego wizerunku.

Wprawdzie nie okazywał niczego, ale czuł się nieswojo. Informacje o zmianie stanowiska oraz rychłym końcu pracy w Szpitalu wstrząsnęły nim do głębi. Utracił coś, co dotąd dawało mu poczucie pewności własnego losu i pozwalało w pełni angażować się w sprawy zawodowe. Potrzebował dłuższej chwili spokoju, która pozwoliłaby mu dojść do siebie. Rozumiał, że musi uporać się z tym zarówno jako pracownik Szpitala, jak i niepozbawiony emocji człowiek. Będąc administratorem Szpitala, mógłby się wycofać do prywatnej kwatery, dając sobie czas na myślenie, i nikt by mu złego słowa nie powiedział.

Jednak jako naczelny psycholog nie miał tyle czasu.

Pozostał u siebie tylko przez kilka chwil potrzebnych do usunięcia insygniów Korpusu z munduru.

W trakcie tej czynności zdał sobie sprawę z faktu, że poza paroma piżamami nie posiadał ani jednej sztuki odzieży, która nie byłaby regulaminową częścią ubioru oficera.

W drodze do biura ledwie zauważał wielogatunkowy tłum lekarzy i techników zdążających korytarzami do jadalni na południowy posiłek. Masywnych Tralthańczyków, Hudlarian, Melfian, mogących dotkliwie poranić łydki, i innych, którzy poruszali się w swoich ciężkich wehikułach, omijał na zasadzie wieloletniego odruchu. Na przedstawicieli mniejszych form życia nie zwracał uwagi, gdyż ci sami go omijali. Nawet ci, którzy nie potrafili zwykle odróżnić jednego Ziemianina od drugiego, kojarzyli, kim jest ta siwowłosa postać w zielonym stroju. Nie tęsknili wcale za rozmową z nim, chyba że w wielkiej i prawdziwej potrzebie.

Ojczulek Lioren i Cha Thrat nie wrócili jeszcze ze stołówki, w biurze czekał więc tylko samotny Braithwaite.

— Kilka minut temu usłyszałem o pańskim awansie, majorze — powiedział porucznik, wstając zza konsoli i uśmiechając się. Miał jednak dość oleju w głowie, aby nie próbować wyciągać ręki. Poprzestał na ustnych gratulacjach.

O’Mara nie był zdziwiony. Szpitalna sieć rozsiewania plotek i pogłosek słynęła ze skuteczności, nawet jeśli treść rozpowszechnianych nowin nierzadko mijała się z prawdą.

— Spokojnie, poruczniku — powiedział, skrzywiwszy się kwaśno. — Nie pozwolę, aby cokolwiek to zmieniło. Proszę tylko nie tytułować mnie już stopniem wojskowym. Ani nie używać wobec mnie formy „sir”. Jako cywil nie mam do tego prawa.

Braithwaite zerknął przelotnie na pozbawiony dystynkcji kołnierz i miejsca po pagonach. Zaraz jednak się opanował.

— Siła przyzwyczajenia — powiedział z uśmiechem. — Niemniej z dawna mam zwyczaj zwracać się z użyciem formy „sir” także do cywilnych pracowników Szpitala, jeśli zaskarbili sobie mój szacunek. Ale tak czy owak, jak się pan z tym czuje, sir?

W tonie porucznika pobrzmiewała ciekawość, co nasunęło O’Marze przypuszczenie, że wyraz jego twarzy nie pozostał do końca taki neutralny. Zignorował pytanie, ale w pewien sposób i tak na nie odpowiedział.

— Jeśli moja stara i zawodna pamięć mnie nie zawodzi, za dwadzieścia pięć minut jestem umówiony na półgodzinne spotkanie z Cresk-Sarem. Wykorzystaj ten czas, aby coś zjeść. Gdy tylko starszy lekarz wyjdzie, chcę widzieć całą waszą trójkę, abyśmy mogli porozmawiać o nowej sytuacji i tym, co o niej sądzę. I zastanowić się, co zrobić, aby nie zmieniła ona zanadto pracy naszego działu. Na razie jednak proszę usiąść i dokończyć te profile osobowościowe, którymi właśnie się pan zajmował.

Tak jak zwykle, i tym razem Gurronsevas zapewniał go, że posiłek będzie dla O’Mary najprzyjemniejszym wydarzeniem w ciągu dnia. Naczelny dietetyk, były chef de cuisine najlepszych wielogatunkowych restauracji, sprawił wszystkim mnóstwo kłopotów podczas pierwszych tygodni swojego pobytu w Szpitalu i niewiele brakowało, aby administracja wzięła go za wielkie ucho i wystawiła po prostu za próg śluzy. Pamiętał, że to właśnie O’Mara uchronił go od podobnego losu, i niezmiennie starał się okazywać swoją wdzięczność. Gdy jadło się to, co przygotował, nawet najbardziej ponure myśli nie wydawały się takie straszne.

Owszem, O’Mara zastanawiał się czasem nad swoim wiekiem i wiedział, że nadejdzie kiedyś ten przykry dzień, kiedy będzie musiał odejść na emeryturę i porzucić pracę w Szpitalu, który pomagał stworzyć i który był całym jego życiem. Trafił tu jako wyjątkowo silny i sprawny dwudziestoparolatek i przez cały ten czas cieszył się całkiem dobrym zdrowiem. Aż do teraz. Stary Thornnastor, który wedle tralthańskiej miary życia sam był już wiekowy, oraz Conway co rusz upominali go, aby zwolnił trochę i nie przeciążał się pracą.

Gurronsevas nie napomknął o tym ani słowem, ale musiał zmienić nieco sposób przyprawiania tego, co dostarczał naczelnemu psychologowi, aby ukryć smak kilku środków wspomagających dodawanych codziennie do jego menu.

O’Mara odkładał właśnie puste, a w zasadzie nawet wylizane talerze do podajnika, gdy na jego konsoli odezwał się brzęczyk.

— Tak?

— Przyszedł starszy lekarz Cresk-Sar — powiedziała niskim głosem Sommaradvanka Cha Thrat. — Czy może wejść?

— Tak — powtórzył O’Mara.

Cresk-Sar otworzył drzwi i wkroczył energicznie do środka. Przypominał nadaktywnego pluszowego misia. Miał ledwie metr wzrostu, a jego oczy kryły się za kudłami gęstej sierści, która siwiała lekko na uszach i wkoło ust. Jeszcze dłuższe i także siwawe włosy sterczały spod pasów osobistej uprzęży z wyposażeniem. Wszyscy się starzejemy, pomyślał ze smutkiem O’Mara. Nidiański starszy wykładowca Szpitala był częstym gościem w gabinecie naczelnego psychologa, ale szczęśliwie zjawiał się tu jedynie z problemami swoich studentów.

O’Mara wywołał na ekran ostatni raport o stażystach i wskazał na siedzisko, które zostało wprawdzie zaprojektowane dla Melfian, jednak nadawało się dla każdej istoty o krótkich nogach, o ile nie miała korzystać z niego zbyt długo. Była to zakamuflowana zachęta do streszczania się.

— Obecna grupa stażystów wydaje się wcieleniem przeciętności — powiedział O’Mara, odwracając się od ekranu. — Mamy tu zwykłą dawkę obaw związanych z nadchodzącymi egzaminami, nieco lęków zawodowych przed pierwszym spotkaniem z obcym pacjentem. No i oczywiście przekonanie, że nigdy nie da się zrozumieć procesu myślowego kolegów po fachu wywodzących się z innych gatunków. To ostatnie jest oczywiście prawdą, chociaż nie powstrzymuje pana ani żadnego innego lekarza przed wykonywaniem swojej pracy. I jest jeszcze jeden, Thralthańczyk, którego nawiedzają przerażające sny dotyczące molestowania seksualnego i kontaktów seksualnych z przedstawicielami innych gatunków. Zastanawia mnie, czego może w tym kontekście obawiać się masywna, sześcionoga istota o wadze słonia, zwłaszcza ze strony Kelgian, Melfian, Nidiańczyków czy ziemskich kobiet. W tym towarzystwie nikt nie dochodzi nawet do jednej czwartej masy jego ciała.

Cresk-Sar wydał szczekliwy dźwięk, którego autotranslator nie przetłumaczył, jako że był to odpowiednik śmiechu.

— Jak dobrze wiemy, masa mięśni nie decyduje o wrażliwości emocjonalnej.

O’Mara też dobrze to wiedział, ale od lat starał się ukrywać własną wrażliwość na jakiekolwiek emocje.

— Nie oczekuję w tej grupie poważniejszych problemów emocjonalnych — rzucił zirytowany poruszeniem kwestii, którą wolałby omijać. — Chyba że ma pan w tej sprawie inne zdanie, starszy lekarzu?