Выбрать главу

— Nie — odparł poważnie O’Mara. — Niewłaściwego gatunku.

Joan otworzyła bezgłośnie usta i trochę pobladła.

— Leczysz się w związku z tym? — spytał Kledenth.

Z wolna Joan zaniosła się śmiechem, który nie milkł przez dłuższą chwilę.

— Powiedziałeś to tak poważnie, że prawie uwierzyłam — rzekła z uśmiechem. — Nie sądziłam, że masz poczucie humoru. Ale nie żartuj tak sobie na basenie, bo będziesz miał mnie na sumieniu, gdy się utopię.

Ostatecznie żadne z nich nie utonęło, chociaż Joan zabrała się do uczenia z takim zapałem, że niekiedy ich wspólne starania przypominały zapasy wodne. Gdy siadywali na brzegu basenu, było jeszcze gorzej, albo i lepiej, bo O’Mara nijak nie mógł wówczas ukryć, że jest pod urokiem Joan. Wciąż mu powtarzała, aby się odprężył i nie podchodził do wszystkiego tak poważnie, bo w końcu jest na urlopie. Bez wątpienia zaczynała traktować go jak wyzwanie. On jednak nie brał udziału w tej grze, niepewny, co w ogóle powinien robić.

Co rusz szukał wymówek, aby wrócić do kabiny i nie być zmuszonym do zbyt długiego pobytu z Joan na basenie.

Ostatecznie był tylko człowiekiem.

Ataki wszelako nie ustawały, czy w jadalni, czy na pokładzie rekreacyjnym albo na galerii widokowej, gdzie nie było na razie na co patrzeć poza sobą nawzajem. Z czasem jednak Joan przestała atakować go frontalnie. W sali klubowej nie było nic innego do roboty poza rozmawianiem. Zwykle o innych pasażerach, a czasem i z nimi. Sączyli też napitki z różnych światów, które miały zmniejszyć jego opór i znieść rzekome blokady, lecz wcale tego nie czyniły. Joan niewiele opowiadała o sobie. Wspomniała tylko, że ukończyła właśnie studia z pierwszą lokatą, chociaż nie dodała, co studiowała. W nagrodę rodzice wykupili jej lot okrężny na tym statku, który zmienił się w wędrowny konwent. Miała odwiedzić pięć światów, których w innym wypadku zapewne nigdy by nie zobaczyła, rozwijając jednocześnie swoje zainteresowania wśród podobnych sobie pasjonatów.

O’Mara mówił jeszcze mniej. Mundur, który nosił jak tarczę, jednoznacznie dawał do zrozumienia, co jego właściciel robi w życiu.

Jednak przyszedł taki wieczór, gdy jego opory zmalały prawie do zera. Statek był o dziesięć godzin podróży od Naorthantu, najważniejszego świata Tralthańczyków. Z galerii było widać masę gwiazd i niezliczone księżyce systemu.

Gdy O’Mara wrócił do kabiny, zastanowił się, dlaczego właściwie udaje jakiegoś skretyniałego rycerza z tych opowieści, o których bez końca dyskutowali konwentowicze.

Czego chciał dowieść? Joan była inteligentna i budziła pożądanie. Była tak atrakcyjna, że aż nie pojmował, dlaczego marnuje czas na kogoś tak nieciekawego i brzydkiego jak on. Nie było też żadnej szansy na wspólny związek. Wszystko musiało dobiec końca za cztery tygodnie, gdy Kreshhallar wyląduje na Ziemi. W Szpitalu nikt nigdy niczego by się nie dowiedział, a gdyby nawet, nikogo by to nie obchodziło, z Craythorne’em włącznie. O’Mara był na urlopie i koniec końców miał się właśnie odprężyć i dobrze bawić.

Rzucając się w pościeli, powtarzał sobie raz za razem, że to żadna niewierność, tymczasem w mroku kabiny co rusz widział sylwetkę Joan w stroju jeszcze bardziej skąpym niż ten noszony na basenie. To było bez sensu. Może nawet graniczyło z szaleństwem.

Przecież nie można być niewiernym wobec kogoś, kogo nigdy się nie znało i kto może nawet już nie żył.

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Myśląc o zwykłym ubraniu, O’Mara miał zawsze przed oczami roboczy strój Korpusu, tyle że pozbawiony dystynkcji. Joan nie chciała nawet o tym słyszeć. Nalegała, aby podczas wycieczki na słynącą z piękna Tralthę ubrał się jak zwyczajny turysta. I chociaż się opierał w duchu, ona zaciągnęła go do ziemskiego sklepu w galerii handlowej portu i zmusiła do zakupienia nowej odzieży. O’Mara nigdy nie miał zwyczaju wtapiać się w otoczenie, jednak strój turysty okazał się tak jaskrawy, że krzyczał wręcz kolorami.

Traltha była planetą o wysokiej sile ciążenia, dwa i pół razy większej od ziemskiej.

Oznaczało to, że wszystko należało tu robić w uprzęży antygrawitacyjnej, chyba że ktoś tylko leżał płasko na równej powierzchni. O’Mara umiał wprawdzie stanąć prosto w tych warunkach i poruszać się bez pomocy techniki, ale tylko on jeden miał doświadczenie zdobyte w warunkach kosmicznych placów budowy. Inni mogliby łatwo upaść i coś sobie złamać, zachęceni jego nierozważnymi popisami.

Gdy Joan pojawiła się w swojej uprzęży, jej pierwszą refleksją było stwierdzenie, że całość przypomina do złudzenia średniowieczny pas cnoty.

Podczas zwiedzania oraz przelotów atmosferycznych do słynnej rozpadliny Dunelton i pięknej zatoki Trammith sporo rozmawiali, poważnie i niepoważnie. Zawsze też razem jadali, jednak O’Mara miał wrażenie, że narasta między nimi jakiś dystans. Umiał już nieźle pływać, jednak gdy udał się ze swoją kształtną towarzyszką na złocistą plażę nad zatoką, przewodnik zabronił im wchodzić do wody. Stwierdził, że Trammith jest naturalnym rezerwatem zamieszkanym przez rzadkie i chronione gatunki morskich drapieżników, którym nie robiło różnicy, kogo jedzą. Nic nie wyszło zatem z kąpieli, która zapewniłaby im trochę intymności.

Zastanawiał się, czy po prostu zrezygnowała, bo nie skorzystał już z tylu stworzonych przez nią sytuacji, czy też może odezwała się w niej duma. A może zachęcała go w ten sposób do poważniejszych kroków, wyczuwając, że bez munduru zachowuje się wobec niej swobodniej?

Ostatecznie uznał, że nikt poza osobliwie pokręconym psychologiem nie mógłby snuć podobnych rozważań.

Ciągle nie dowierzał, że wszystko to zdarzyło się właśnie jemu, osobie zawsze tak niemiłej i zdystansowanej wobec innych. Owszem, zaraz po powrocie do portu kosmicznego Naorath mógłby pójść do placówki Korpusu i znaleźć sobie inny statek, aby polecieć gdziekolwiek indziej. Niemniej byłoby to szczeniackie postępowanie świadczące o braku odwagi. Z wolna zaczynał też uważać cały rejs za ciekawy, nawet jeśli przyniósł ostatnio pewne frustracje. W końcu powiedział sobie, że cokolwiek jeszcze się zdarzy, nie będzie aż tak źle.

Pierwszej nocy po opuszczeniu Tralthy, gdy siedzieli na rozjaśnionym gwiazdami pokładzie rekreacyjnym, wdali się w sprzeczkę na temat dawnej ziemskiej legendy o królu Arturze.

— Jest jeszcze jedna wasza opowieść, której nie mogę zrozumieć — powiedział Kledenth.

— Chodzi o pewnego starzejącego się króla, który w imię utrzymania ładu w kraju ignorował fizyczne i emocjonalne pragnienia swojej znacznie młodszej towarzyszki życia, aż ta zaangażowała się w relację z jego młodszym i znacznie atrakcyjniejszym gwardzistą.

Ignorując przysięgę wierności, którą wcześniej złożyła, dopuściła się z nim aktu miłosnego dla samej przyjemności. W ostatecznym rozrachunku dostatnie i stabilne niegdyś królestwo popadło w ruinę i wszyscy albo zginęli, albo żyli potem długo i nieszczęśliwie. Czytałem tę opowieść i oglądałem kilka jej wersji wizualnych, ale nadal nie rozumiem, jak król mógł do tego wszystkiego dopuścić. Czy był tak bardzo dotknięty ślepotą, nie mógł odbierać cudzych emocji, czy był po prostu głupi? Sądzę, że to zła historia, która nie zasługuje na opowiadanie.

— Rzecz w tym, że to smutna historia, w której jest dużo dobrego — wyjaśniła Joan. — Jakkolwiek jej bohaterowie cierpią, ma ona szczęśliwe zakończenie. Jest o tym, że gdyby ludzie potrafili więcej zauważać, historia nie tylko szczęśliwie by się zakończyła, ale i nikt by w niej nie cierpiał.