Выбрать главу

Dziewczyna kiwnęła głową i zaklęła, próbując uwolnić się od panikującego Kledentha.

O’Mara zaś doskonale wiedział, jak złapać Kelgianina płci męskiej, aby zwolnił uchwyt.

Potem ujął Joan za uda i ustabilizował ją, opierając jej stopy o pokład.

— Spokojnie, zajmę się Kledenthem. Ruszaj!

Potem złapał Kelgianina wpół i rozejrzał się, obliczając odległość od ściany.

Pofałdowana masa wody była niecałe dwa metry od nich. Za dziesięć sekund miała ich pochłonąć. Mieli jednak szansę, aby uskoczyć przed nią w kierunku ściany. Kledenth też to dojrzał i zaczął przeraźliwie piszczeć. Gdy O’Mara miał odepchnąć się nogami od fotela, aby polecieć tuż nad pokładem, Kelgianin spróbował nagle uwolnić przednie kończyny.

— Będzie dobrze — rzucił mu O’Mara. — Nie wierć się, do cholery.

Kledenth zaczął się jednak dziko szamotać. Oślepiony falującą sierścią, O’Mara nie wycelował dobrze i jego stopa ześliznęła się z oparcia fotela. Zamiast polecieć w kierunku ściany, ich wirujące ciała uderzyły o pokład. Porucznik ledwie zdążył nabrać powietrza, gdy woda pochłonęła go bez reszty.

Poprzez chmurę baniek powietrza wydostających się z futra Kelgianina dojrzał opadający w ich kierunku ciemny kształt jednego z Tralthańczyków. Desperacko poszukał wolną ręką jakiejś części fotela. Znalazł ją, zgiął kolana i złapawszy Kelgianina oboma rękami, przygotował się do skoku. Było jednak za późno.

Masywny Tralthańczyk wylądował na nich, zbijając O’Marę z nóg i przyciskając dolną część tułowia Kledentha do pokładu. Eksplozja bąbelków sugerowała jednoznacznie, że uderzenie wypchnęło całe powietrze z płuc Kelgianina. O’Mara opanował się, aby nie krzyknąć odruchowo, czując ból przygniatanych stóp.

Wypuściłby wówczas powietrze, którego miał zaraz bardzo potrzebować.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

O’Mara puścił Kledentha i zgiął się wpół, aby podłożyć ręce pod masywne ciało Tralthańczyka, który był nieprzytomny i nie mógł mu pomóc. Normalnie człowiek nigdy nie zdołałby ruszyć takiej masy, byli jednak pod wodą, a grawitacja zmalała już do jednej czwartej standardowej wartości. Dzięki temu miał szansę coś zdziałać.

Tralthańczyk stracił trzy czwarte swojej zwykłej wagi, nadal miał jednak potężną masę, która wpływała na jego bezwładność. O’Mara złapał za podstawę dwóch z czterech macek i szarpnął do góry. Wydało mu się, że jeszcze chwila, a wyrwie sobie ręce ze stawów barkowych, niemniej olbrzym poruszył się z wolna. Nagle stopy porucznika były wolne, podobnie jak i uwięziony Kelgianin. O’Mara zużył jednak zbyt wiele cennego powietrza.

Chociaż woda się uspokoiła, widział tylko pulsujące czarne plamy. Tak jakby teraz jemu Tralthańczyk usiadł na piersi. Owinął rękę wokół tułowia Kledentha i poszukał stopami pokładu. Zastałe powietrze wyrwało mu się nagle z płuc. Resztką sił wyprostował gwałtownie nogi.

Był zaskoczony, jak szybko przebili powierzchnię wody. Łapiąc ciężko oddech, rozejrzał się wkoło. Zaraz zrozumiał, dlaczego poziom wody aż tak bardzo się obniżył.

Kapitan musiał otworzyć zdalnie hermetyczne drzwi w grodziach, pozwalając wodzie wlać się do magazynów po obu stronach pokładu rekreacyjnego. Ich drzwi znajdowały się obecnie pod powierzchnią, widać było jednak wiry w miejscach, gdzie przepływała woda. Jej poziom nadal szybko się obniżał. Nagle O’Mara wyczuł grunt pod nogami i mógł unieść głowę Kelgianina nad powierzchnię wody.

Obok wyłaniała się z wolna górna część ciała jednego z Tralthańczyków. Pływak parskał i krztusił się, nadal wyraźnie przerażony, i młócił wodę mackami w poszukiwaniu partnera, który znajdował się ciągle pod wodą. O’Mara wiedział jednak, że dojdzie do siebie, gdy tylko oczyści drogi oddechowe. Wysoko nad sobą dojrzał Melfian i Nidiańczyków, którzy uczepili się zamocowanych do podłogi sprzętów. Pięć metrów dalej, tuż obok wyjścia, tkwiła Joan. Chciał ją zawołać, gdy w sali pojawił się Melfianin z uprzężą antygrawitacyjną i znakiem kaduceusza na plakietce załogi. Doktor Sennelt przybył na pomoc i zaraz ruszył na dół.

— Doktorze, to pasażer Kledenth, Kelgianin — powiedział pospiesznie O’Mara. —

Lądowa forma życia, ponad dwie minuty przebywał pod wodą nieprzytomny, z pustymi płucami. Proszę sprawdzić uważnie…

— Spokojnie, sir — rzucił lekarz, biorąc bezwładne ciało Kelgianina w swoje przednie kończyny, z których każda miała trzy stawy. — Wezmę go stąd. Nic panu nie jest, poruczniku?

O’Mara pokręcił głową.

— Ze mną wszystko w porządku — powiedział niecierpliwie. — U niego obawiam się jednak obrażeń wewnętrznych powstałych w chwili, gdy został przygnieciony przez tonącego Tralthańczyka. Który zresztą nadal leży nieprzytomny pod wodą.

— To może być poważna sprawa — zgodził się doktor Sennelt, przycisnął coś w swojej uprzęży i zaczął wznosić się wraz z pacjentem do wyjścia. — Na razie niewiele więcej mogę zrobić bez specjalnego sprzętu. Za dziesięć minut będzie tu ekipa z uprzężą dla Tralthańczyków i postawi go na nogi. Wrócę wówczas, aby się nim zająć.

— Wtedy może być już za późno! — zawołał O’Mara.

— Zaraz wracam! — odkrzyknął Sennelt. — Zabieram Kelgianina do izby chorych.

O’Mara zaklął, nie całkiem pod nosem, i spojrzał na Joan, która wciąż tkwiła uczepiona jakiegoś mebla na górze.

— Joan, możesz zejść tu ostrożnie? Potrzebuję twojej pomocy.

Rozejrzał się za drugim Tralthańczykiem, który nadal ciężko łapał powietrze i wypluwał wodę, ale nie wyglądał już na przerażonego. Wskazał tylko na nieprzytomnego towarzysza życia, którego część tułowia i bok głowy były już widoczne nad wodą.

— Za kilka minut dojdziesz całkiem do siebie — powiedział do niego czy niej O’Mara. — Ale już teraz potrzebuję twojej pomocy. Trzeba unieść twojego partnera i przytrzymać go w pionie. Wiesz, jakie to ważne. Przesuń się na tę stronę. Podsuń przednie macki pod ciało w tych miejscach. Teraz unoś! O to chodzi. Trzymaj równo, żeby się nie chwiał.

Magazyny były już zalane, woda nie miała gdzie dalej odpływać i jej poziom już nie opadał. Niemniej sięgała Tralthańczykowi tylko do podbrzusza. O’Mara zaczerpnął głęboko powietrza i zanurkował, aby ustawić kolejno nogi istoty stopami na zewnątrz, co miało stworzyć stabilniejsze oparcie. Była to najtrudniejsza część pracy i gdyby nie woda, O’Mara pociłby się przy tym jak dzika świnia. Gdy skończył i wynurzył głowę, Joan była już obok.

— Jak mogę pomóc? — spytała.

— Sztucznym oddychaniem… — zaczął O’Mara, ale musiał przerwać, aby złapać oddech.

Potem wskazał na jeden z otworów oddechowych Tralthańczyka i szybko wyjaśnił, w czym rzecz. — Przy ich budowie i takich właśnie otworach oddechowych, a mają ich po cztery, sama rozumiesz, że nie mogą zastosować techniki usta-usta. My jednak możemy. Trzeba najpierw wziąć głęboki wdech, potem wdmuchnąć silnie powietrze do jego płuc, po czym, policzywszy do trzech, z powrotem wessać, wciągając przy tym część zalegającego w płucach płynu.