Выбрать главу

Sennelt wszedł i stanął jak wryty. Chyba nie spodziewał się zastać nikogo w izbie chorych. Potem podszedł szybko do śpiącego Kledentha i ujrzał opatrunek okrywający miejsce operacji. Spojrzał na O’Marę i użył słów, których autotranslator nie chciał przetłumaczyć. Potem wcisnął klawisz komunikatora.

— Kapitanie — rzucił pospiesznie. — Mamy stan zagrożenia medycznego w izbie chorych.

Chodzi o porucznika O’Marę. Proszę wziąć wsparcie ochrony.

Grulya-Mar zjawił się w ciągu trzech minut. Za nim postępowało dwóch funkcjonariuszy porządkowych, również Orligian, którzy też byli rośli i muskularni, chociaż nieuzbrojeni. Spojrzeli wymownie na O’Marę, ale nic nie zrobili ani nie powiedzieli. Na to ostatnie nie mieli zresztą większych szans. Doktor Sennelt, który przesuwał tymczasem skanerem nad ciałem Kelgianina, gadał za trzech i zaczynał się już nawet powtarzać.

— Jak powiedziałem, sir, to może być bardzo poważna, może nawet tragiczna sytuacja — ciągnął, nie odrywając oczu od ekranu skanera. — Porucznik O’Mara bezprawnie i z własnej inicjatywy poddał pasażera Kledentha operacji. Nie wiem dokładnie, co zrobił albo próbował zrobić, ale bez wątpienia chodzi o metodę inwazyjną. Niewiele wiem o fizjologii Kelgian, normalnie mam do czynienia tylko ze stłuczeniami i otarciami, ale ten przypadek wygląda na poważny. Możliwe, że doszło do śmiertelnych uszkodzeń ciała. Gdy operację próbuje przeprowadzać ktoś, kto nie jest lekarzem, to niezależnie od zgody operowanego, trudno sobie wyobrazić konsekwencje…

— Pańskie zalecenia, doktorze? — przerwał mu kapitan.

Sennelt odłożył skaner.

— Pacjent powinien pozostawać w stanie głębokiego znieczulenia, aby ograniczyć poruszenia jego ciała mogące doprowadzić do fatalnych w skutkach obrażeń pooperacyjnych.

Należy utrzymywać nieustanne monitorowanie stanu jego zdrowia, dopóki nie zajmą się nim szpitalni specjaliści jego własnego gatunku. To znaczy, sir, że w najlepiej rozumianym interesie pasażera Kledentha musimy bezzwłocznie wziąć kurs na Kelgię.

Grulya-Mar wahał się może niecałe trzy sekundy, aż podszedł spiesznie do komunikatora. Na ekranie pojawiła się podobizna Nidiańczyka.

— Astrogacja — powiedział pluszak.

— Proszę przeliczyć i wprowadzić nowy kurs, na Kelgię. Natychmiast. Koniec.

Kapitan odwrócił się i dołączył do pozostałych, którzy patrzyli w milczeniu na O’Marę. On odwzajemniał ich spojrzenie, jak długo tylko mógł, aż w końcu się odezwał.

— Znieczulenie, odpoczynek i opieka specjalistów na rodzinnej planecie — powiedział cicho. — Dokładnie o to samo chodziło mi wcześniej. Cieszę się, doktorze Sennelt, że się pan ze mną w końcu zgodził.

Lekarz nie odpowiedział, tylko uderzył kilka razy szczypcami, a przez całe jego ciało przebiegł dreszcz. O’Mara zastanowił się, co mogło to znaczyć w przypadku zewnątrzszkieletowej istoty, której twarz nigdy niczego nie wyrażała. Spojrzał na dwóch orligiańskich strażników.

— I co teraz? — spytał.

Byli silni i o kilka cali wyżsi od niego. Zapewne zdołałby załatwić jednego, a może nawet obu, ponieważ kosmiczne budowy były twardą szkołą życia. Wiele razy brał wówczas udział w dyskusjach na pięści. Niemniej gdyby kapitan dołączył do bitki, wówczas wszyscy czterej wylądowaliby w izbie chorych obok Kledentha.

Takiej walki nie udałoby się ukryć przed pasażerami ani przełożonymi kapitana. Dobra opinia armatora doznałaby szwanku, podobnie jak i perspektywy zawodowe zaangażowanych w nią oficerów. Major Craythorne też na pewno nie byłby zachwycony. Sam O’Mara również. Miał nadzieję, że zostawił już za sobą dni, kiedy musiał walczyć o pozycję. Mógł mieć tylko nadzieję, że te włochate stwory nie postawią go w sytuacji bez wyjścia. I tak miał już dość, nawet przy nieustannej świadomości, że mimo wszystko uratował Kledentha.

Kapitan chyba musiał mieć podobne refleksje.

— Skoro i tak nie może opuścić pan statku, nie widzę powodu, aby pana więzić — powiedział głosem nabrzmiałym wściekłością, ale wcale nie podniesionym. — Być może cierpi pan na zaburzenia umysłowe, niemniej nikomu z nas nie zależy na tym, aby wieść o tym incydencie rozniosła się wśród pasażerów. Co naprawdę pan zrobił, i tak będzie można ocenić dopiero na Kelgii. Tam opuści pan mój statek, aby oczekiwać na dalsze postępowanie wszczęte przez pańskich przełożonych. Do tego czasu pozostanie pan w swojej kabinie. Nie będzie pan więcej korzystał z jadalni ani z pokładu rekreacyjnego. Zgadza się pan?

— Tak — odparł O’Mara.

Gdy kapitan mówił, funkcjonariusze ochrony przysunęli się trochę w oczekiwaniu na gwałtowną reakcję O’Mary. Teraz rozluźnili się wyraźnie i odstąpili, robiąc mu wolne przejście do drzwi.

— Proszę już iść — powiedział Grulya-Mar.

O’Mara kiwnął głową, ale zatrzymał się jeszcze po drodze.

— Czy mogę komunikować się z izbą chorych? — spytał. — Chciałbym być na bieżąco informowany o stanie zdrowia pacjenta.

Kapitan warknął coś niezrozumiale i zjeżył włos. Sennelt, któremu chyba najbardziej zależało na utrzymaniu spokoju, odezwał się za niego.

— Może pan kontaktować się ze mną o każdej porze, poruczniku — stwierdził. — Niemniej nie obiecuję, że wezmę pańskie sugestie terapeutyczne pod uwagę — dodał z sarkazmem.

Ledwie kilka minut po jego wejściu do kabiny pod drzwiami zjawił się nidiański steward z tacą ze śniadaniem. Wyjaśnił, że przyniósł ten zestaw, który O’Mara zwykle konsumował. Gdyby jednak miał w przyszłości ochotę na coś innego, wystarczy powiedzieć.

Tak samo jak i wówczas, gdy nabierze ochoty na jakąś grę czy cokolwiek dla zabicia czasu.

O’Mara pomyślał ironicznie, że kapitan postanowił zrobić wszystko dla spacyfikowania pokładowego szaleńca. Niemniej charakterystyczne odgłosy ciężkich oddechów i szuranie pod drzwiami dawały znać, że strażnicy pozostawali na posterunku.

O’Mara zdjął śniadanie z tacy, ale nawet go nie spróbował, tylko rzucił się na posłanie, aby rozmyślać o czekających go, niewesołych perspektywach.

Jakąś godzinę później usłyszał stukanie do drzwi. Przywrócony nagle do rzeczywistości pomyślał, że to steward wrócił po tacę.

— Wejść — jęknął.

To była Joan.

Miała na sobie niewiarygodnie biały kostium kąpielowy, ze wzorzystym ręcznikiem, który kupiła na Tralcie, na ramionach. O’Mara chciał wstać, ale ona położyła drobną dłoń na jego piersi i pchnęła go z powrotem na pościel.

— Nie ruszaj się — powiedziała. — Nie spałeś ostatniej nocy. Jak nasz pacjent i, co nawet ważniejsze, jak ty się miewasz?

— Dwa razy „nie wiem”.

Zmarszczyła lekko brwi, obróciła się i usiadła na jedynym krześle. Kabina była tak mała, że znajdowali się niepokojąco blisko siebie.

— A tak na poważnie, jakie mogą być dla ciebie konsekwencje tego zdarzenia? Będzie bardzo źle?

O’Mara spróbował się uśmiechnąć.

— Ta sama odpowiedź.

Patrzyła na niego z lekkim zastanowieniem. Po raz pierwszy, od kiedy wszedł na pokład dwa tygodnie wcześniej, nie próbowała sprowokować jego zainteresowania. Z jakiegoś dziwnego powodu uczyniło to ją znacznie atrakcyjniejszą w oczach O’Mary. Chciał oderwać spojrzenie od jej spokojnych, brązowych oczu, ale nie śmiał tego czynić w obawie, że mógłby ją urazić.