Kelgianom wyda się to o wiele prawdopodobniejsze niż prawda.
— Ale ja nie zasłużyłem… — zaczął doktor, lecz kapitan nie pozwolił mu dokończyć.
— Dziękuję, poruczniku O’Mara — powiedział. — To rozwiązanie powinno wszystkim odpowiadać. Ponieważ było to nieplanowane lądowanie z przyczyn medycznych, za godzinę odlecimy i w ten sposób nasz oficer medyczny uniknie kłopotliwego przepytywania o szczegóły. Gdy wrócimy tu zgodnie z rozkładem, będzie to już stara sprawa. Gdyby jednak chcieli spotkać się z doktorem Senneltem, usłyszą, że leży w swojej kabinie złożony nagłą niemocą, która wprawdzie nie jest groźna dla życia, ale uniemożliwia przyjmowanie gości.
Tajemnica zostanie zachowana, co posłuży wszystkim zainteresowanym stronom. Jest jednak jeszcze coś, poruczniku.
Domyślam się, że może to wyglądać na niewdzięczność — kapitan ciągnął dalej — ale obawiając się, że ktoś mógłby podsłuchać jakąś nieostrożną wymianę zdań między panem i pańską przyjaciółką, sądzę, że dalsza pańska obecność na pokładzie statku byłaby niewskazana. Kilka minut temu otrzymałem wiadomość od rodziny pasażera Kledentha.
Zapraszają pana do odwiedzin za każdym razem, gdy będzie pan na Kelgii. Mówią, że i tak nie odwdzięczą się panu za to, co pan zrobił. Ma pan akurat tyle czasu, aby spakować się i wysiąść przed odlotem statku. To wszystko. Nie chcę pana więcej widzieć.
O’Mara poczuł, jak dłoń Joan zaciska się ponownie. Spojrzał na obu oficerów i odezwał się czym prędzej, aby uprzedzić wybuch dziewczyny.
— Tak, to się nazywa niewdzięczność, ale nieważne. Mój urlop zbliża się do końca i zamierzam zwiedzić Kelgię, zanim wrócę do Szpitala. Też nie chciałbym oglądać was nigdy więcej, bo byłoby to niemiłe doświadczenie. Opuszczam więc panów.
Z Joan pożegnał się, stojąc w wylocie rękawa cumowniczego. Jej pożegnanie było ciepłe i smutne, ale nie łzawe. Nie zaproponowała, że zostanie z nim na te kilka dni na Kelgii, bo musiała wracać do własnych spraw, a następnym punktem lądowania statku była właśnie Ziemia. Objęła jednak O’Marę ciasno w pasie, jakby nie chciała go puścić. Nie mogła też przestać mówić.
— Sama nie wiem, czego oczekiwałam po tej podróży poza spotkaniem wielu rozmiłowanych w dawnych legendach obcych. I może jeszcze kogoś ciekawego, jeśli szczęście dopisze. No i udało się, nawet lepiej niż mogłam marzyć. Mam wrażenie, że sami też stworzyliśmy własną legendę. Nigdy tego nie zapomnę. Ani ciebie.
Dwóch Nidiańczyków czekało obok niecierpliwie, aby odłączyć rękaw. O’Mara uwolnił się delikatnie z objęć Joan.
— Ani ja ciebie. Ale muszę już iść.
Odsunęła się niechętnie i spojrzała mu w twarz.
— Dziwny jesteś — powiedziała bardzo poważnie. — Duży, silny, brzydki, troskliwy, bardzo delikatny i wrażliwy. Jesteś mężczyzną, którego chciałabym poznać lepiej. Będą jeszcze inne urlopy, a ty wiesz, gdzie mieszkam. Albo może rodzina Kledentha pozwoli nam się spotkać na Kelgii.
Stanęła na palcach i pocałowała go krótko, ale z uczuciem.
— Chyba dobra jestem w spotykaniu się z tobą w pół drogi.
Po powrocie do Szpitala porucznik zameldował się zaraz w swoim dziale. Craythorne spojrzał na niego i uśmiechnął się. Potem badał jeszcze przez chwilę spojrzeniem twarz O’Mary.
— Dobrze pan wygląda — powiedział. — Rozluźniony i wypoczęty. Jak przebiegł urlop?
— Sporo podróżowałem — odparł poważnie O’Mara. — Trochę zwiedzałem, odwiedziłem przyjaciółkę i przeżyłem szalony romans na pokładzie liniowca. Zwykłe sprawy.
Craythorne uniósł brwi, ale po chwili roześmiał się cicho.
— I chyba jeszcze poczucia humoru panu przybyło — zauważył. — Dobrze, przyda się przy robocie, którą mam teraz dla pana.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY
Przez następne dwanaście lat O’Mara nabrał rutyny typowej dla pracownika szalonego przybytku, którym był dział psychologii Szpitala Kosmicznego. Problemy z pierwszych lat eksploatacji zostały pokonane, wielorasowy medyczny i administracyjny personel nauczył się akceptować nawzajem swoje odmienności, chociaż ich kontakty nadal bywały hałaśliwe.
Pracował zwykle samodzielnie albo z niewielkim nadzorem, ponieważ, jak Craythorne często powtarzał, wygodniej było mu wskazać po prostu problem i poczekać na raport końcowy, nie denerwując się po drodze z powodu nietypowych metod pracy przyjmowanych przez O’Marę.
Wiele razy wybierał się w tym czasie na urlop, zwiedzając rozmaite światy. Każda podróż kończyła się zawsze na tej samej planecie. Jego szef nie pytał o te wyprawy, bo widział ich błogosławione rezultaty dla psychiki podwładnego. Był pewien, że wie, o co chodzi. Jednak po powrocie z kolejnego urlopu to O’Mara zwrócił uwagę na wygląd Craythorne’a, który wydawał się nad wyraz niespokojny. W przypadku majora było to naprawdę niezwykłe.
— Siadaj, poruczniku — powiedział Craythorne. Jak to zwykle bywa przy długiej wspólnej pracy, ich relacje nabrały już mniej formalnego charakteru. — Radziliśmy sobie, gdy cię nie było, ale nie muszę chyba mówić, że cieszę się z twojego powrotu.
— Czy chce mi pan taktownie przekazać złe wiadomości, sir?
— Przypomnij mi, abym nie grał z tobą w pokera — powiedział major z uśmiechem. — Wiadomości są dobre i złe, zależnie od punktu widzenia. Opuszczam Szpital.
O’Mara nie odezwał się i nie próbował nawet zastanawiać się nad tym, dopóki nie usłyszał więcej.
— Z wielu powodów nie mam na to ochoty — powiedział Craythorne. — Jednak Kontroler idzie tam, gdzie Korpus każe. Poza tym będzie to oznaczało niewielki awans związany z wzięciem pełnej odpowiedzialności za całą placówkę opieki psychologicznej dla innych gatunków w sektorze dziesiątym. Za trzy lata mogę zostać pełnym komandorem floty, oczywiście na zasadzie stopnia służbowego.
— Gratuluję — powiedział O’Mara całkiem szczerze, chociaż nadal czekał na złe wiadomości.
— Dziękuję — odparł major i po chwili podjął wątek. — Obaj wiemy, że praca naszego działu opiera się na osobach Ojczulka Carmody’ego i twojej. Niebawem dołączy do was nowy ziemski psycholog nazwiskiem Braithwaite. Widziałem jego akta i nie wahałem się z angażem. Jest wprawdzie trochę zielony, jeśli chodzi o terapię obcych, ale poza tym miły, może tylko nieco za poważny, inteligentny i zdolny do adaptacji. Wykazuje wielki entuzjazm do tej pracy i, podobnie jak ja, zawsze dba o nienaganne maniery i stan munduru — dodał major z uśmiechem. — Jestem pewien, że dogadasz się z nim, szybko mu wszystko pokażesz i wprowadzisz go w obowiązki.
— Rozumiem — powiedział oficjalnym tonem O’Mara.
Major uśmiechnął się ponownie.
— Co właściwie sądzisz, że rozumiesz?
— Rozumiem, że mam zostać niańką dla bystrego młodego oficera, który zaczyna karierę, aż w pewnej chwili podrośnie na tyle, aby nauczyć się wydawać wszystkim rozkazy w sposób sugerujący, że wie o czym mówi, sir.
— Nie czułbyś się dobrze w roli troskliwego, ale surowego ojca? — spytał Craythorne. — Po prawdzie ja też nie, ale tego właśnie od ciebie oczekuję. Jednak to nie wszystko.
Po pierwsze, trzech psychologów to za mało — podjął po chwili major. — Trzech, bo wliczam w to Ojczulka, który robi właściwie to samo, a pod wieloma względami jest bardziej skuteczny niż my. Na razie jednak nie dostaniemy nikogo więcej. Stąd, wobec ilości pracy, którą nas zarzucają, musicie z Ojczulkiem wdrożyć nowego człowieka, jak szybko się da.