Zanim odejdę, chcę też nauczyć cię nosić mundur. Może nie od razu nosić go z dumą, ale chociaż w sposób niesugerujący, że włożyłeś go przypadkiem. Ponadto chciałbym oduczyć cię rozmawiania ze wszystkimi tak, jakbyś był Kelgianinem. Zwłaszcza w przypadku kontaktów ze starszym personelem medycznym, bo nie będzie mnie już tutaj, aby przepraszać za twoje gafy. To tylko tak, abym nie pochorował się z niepokoju na mojej nowej placówce w dalekim sektorze dziesiątym. Zrobisz to?
— Postaram się, sir — stwierdził niezbyt pewnie O’Mara.
— Dobrze. Do wyjazdu zostały mi trzy dni. Jestem obecnie bardzo zajęty porządkowaniem spraw administracyjnych i pożegnaniami z kolegami, a czasem też z byłymi pacjentami, więc nie pomogę ci wiele w pracy. Toteż już teraz proponuję, abyś przeniósł wszystkie swoje papiery tutaj i zaczął korzystać z mojego biurka. Im szybciej ludzie przywykną, że mają nowego naczelnego psychologa, tym lepiej. Dlaczego trzymasz usta otwarte?
O’Mara bez słowa zacisnął szczęki. Był zbyt zdumiony i uradowany, aby cokolwiek powiedzieć.
Craythorne wstał, pochylił się ponad biurkiem i uścisnął mocno dłoń O’Mary.
— Wiem, że nie cierpisz formalności, ale to chyba ostatnia moja szansa, aby powiedzieć, co właściwie o tobie myślę. A jest tego wiele. Gratuluję serdecznie, O’Mara.
Naprawdę zasłużyłeś na ten awans i kiedy Korpus przysłał listę możliwych kandydatów, starszyzna Szpitala nie chciała nikogo oprócz ciebie…
Wciąż ściskając dłoń O’Mary, obszedł biurko i wskazał swój fotel.
— Siadaj, póki ciepły.
Podczas pierwszych tygodni po odejściu Craythorne’a i wprowadzeniu Braithwaite’a najwięcej trudności sprawiało O’Marze przekonanie samego siebie, że powinien zajmować ten fotel. Odruchowo chciał ganiać po całym Szpitalu i wyszukiwać wszystkich, którzy mieli jakieś kłopoty. Teraz nie chodził już do nich, o ile sytuacja nie groziła poważnym gradobiciem na oddziale. Potencjalni pacjenci sami umawiali się na spotkania w gabinecie świeżo awansowanego majora O’Mary. Naprawdę ciężko pracował, aby przekonać samego siebie, że jest naczelnym psychologiem Szpitala, ale szybko zrozumiał, że nawet za tysiąc lat nie nauczy się zachowywać tak jak jego poprzednik.
Najpierw zmusił się do częstszego uśmiechania, co było trudnym i niewdzięcznym zadaniem dla jego mało używanych mięśni twarzy. Miał wówczas wrażenie, że każdy, kto będzie umiał właściwie odczytać jego dyplomatyczne grymasy, z miejsca uzna go za osobę nieszczerą albo udającą kogoś, kim na pewno nie był. Albo dostrzeże, jak bardzo brak mu pewności siebie i że nie radzi sobie z obecną odpowiedzialnością. W końcu zaś uzna, że O’Mara nie nadaje się do tej pracy. Tymczasem nie miało to nic wspólnego z prawdą. Był jak najbardziej na swoim miejscu, musiał tylko znaleźć własny sposób wypełniania obowiązków.
Zawsze trudno mu było ukrywać to, co myślał. Z totalnie szczerym, kelgiańskim suflerem było to już prawie niemożliwe. Musiał zapomnieć o dyplomacji i nikt, niezależnie od przynależności gatunkowej, pozycji społecznej czy osobistego stosunku do naczelnego psychologa, nie powinien żywić żadnych złudzeń co do jego osoby. Wezwawszy swoich podwładnych, pomyślał, że szczęśliwie obecnie nie musiał już sam przekazywać tego potencjalnym pacjentom.
Gdy stanęli przed biurkiem, spojrzał na nich przelotnie spod opuszczonych brwi.
Ojczulek Carmody był drobny i wiekowy, Braithwaite młody, gorliwy i nienagannie ubrany, w czym przypominał O’Marze byłego szefa. Tyle że porucznik miał bujniejsze i znacznie ciemniejsze uwłosienie. Zapewne cechowało ich czyste sumienie, bo żaden nie rozglądał się niespokojnie. W tym dziale można było zawsze oczekiwać najgorszego.
— Spokojnie — powiedział O’Mara. — Nie zamierzam dokładać wam roboty. Chcę tylko coś wam przekazać. Sprawa jest krótka i możecie wysłuchać mnie na stojąco. Szkoda marnować siły na siadanie i wstawanie.
Położył grubo ciosane dłonie na blacie biurka i po chwili podjął wątek.
— Mój poprzednik był znany w Szpitalu jako osoba uprzejma, łagodna i łatwa w kontaktach. Ja nie jestem taki. Przez kilka ostatnich tygodni bardzo starałem się go naśladować, ale sądząc po reakcjach otoczenia, ten nowy, uprzejmy i łagodnie przemawiający O’Mara nie był przekonujący. Postanowiłem więc zaprzestać prób. Oczywiście nadal będę zajmował się pacjentami, czy raczej nękanymi problemami emocjonalnymi lekarzami, pielęgniarkami i pracownikami technicznymi, którzy w każdej chwili mogą się stać pacjentami. Tam będę zachowywał pewną dozę taktu i właściwe podejście do przypadku. W tym akurat, jak wiecie, jestem bardzo dobry. Niemniej nie zamierzam, powtarzam, nie zamierzam być miły wobec ludzi jako takich, niezależnie od tego, kim będą, o ile sam nie uznam tego za naprawdę niezbędne. Od dziś wraca stary i paskudny O’Mara. Czy to zrozumiałe?
— Dobrze — powiedział Ojczulek i skinął głową.
Braithwaite wahał się jednak. Jako nowa siła nigdy nie miał okazji poznać starego i paskudnego O’Mary i niepokoił się, co to może oznaczać w przyszłości.
— Skoro mam już nowy stopień, pora zacząć nadużywać przywilejów, które mi on daje — powiedział major O’Mara. — Mój stosunek do pacjentów będzie zależał od ich stanu. Wobec personelu medycznego i technicznego, kolegów i przyjaciół, o ile jacyś będą, oraz innych, których będę miał podstawy uznawać za zdrowych na umyśle albo przynajmniej normalnych inaczej, zamierzam zachowywać się w sposób sarkastyczny, paskudny i ogólnie irytujący.
Wiem, ile macie pracy — dodał. — Nie zrobi się od tego, że będziecie tu stali i patrzyli na mnie.
Gdy wychodzili, O’Mara usłyszał, jak Ojczulek mówi do Braithwaite’a:
— Spokojnie, poruczniku. Ma nas za normalnych inaczej. Nie zrozumiał pan zawodowego komplementu?
Takie same komplementy prawił odtąd wszystkim. Dzięki Ojczulkowi i Braithwaite’owi, którzy bez oporów rozpowiadali nowiny o swoim szefie, ludzie, z którymi się kontaktował, odetchnęli i byli nawet zadowoleni z odwrócenia proporcji cech zachowania O’Mary. Jego podwładni wykonali dobrą robotę, przekonując otoczenie, że — psychologicznie rzecz ujmując — czarne jest białe. Od tej pory do gabinetu O’Mary zachodzili tylko ci, którzy naprawdę potrzebowali pomocy, co jego podwładni głośno przy nim podkreślali. Lżejsze przypadki szukały rady u bardziej przyjaznego Ojczulka albo u porucznika. Chyba że po namyśle ktoś postanawiał jednak samodzielnie zmierzyć się z problemem. O’Mara zawsze pochwalał takie postępowanie. Jego zdaniem na dłuższą metę najlepszą terapią była autoterapia.
W miarę upływu tygodni, miesięcy i lat O’Mara przywykł do swojego stopnia, jednakowo ignorując zarówno młodszych, jak i starszych rangą, jakby chodziło o to samo.
Oszczędzał żołd i wybierał wszystkie urlopy, do których miał prawo, chociaż czasem wracał potem do Szpitala smutny i zły, a nie wypoczęty. W Szpitalu uchodził jednak za Żelaznego O’Marę, kogoś, kto niczym posąg nie zna zmęczenia, z założenia nie podejrzewano go więc o jakiekolwiek problemy emocjonalne. Gdy ktoś pytał go z uprzejmej ciekawości o przebieg urlopu i odwiedzone miejsca, otrzymywał w zamian tak wymowne milczenie, że więcej nie wracał do tematu.
Jednak nie wobec wszystkich był taki zawsze i w każdej chwili. Dotyczyło to osób, które lubił i podziwiał i które były jego najbliższymi odpowiednikami przyjaciół. Zaliczał się do nich Thornnastor, który został Diagnostykiem i szefem Patologii, chociaż wolał raczej zachowywać pacjentów przy życiu, niż kroić ich post mortem. Miał wiele problemów, chociaż nie własnych, bo wiązały się w całości z sześcioma zapisami, które nosił nieustannie w głowie. Był nadzwyczaj inteligentny i bardzo stabilny emocjonalnie, jednak często miał do czynienia z załamaniami nerwowymi, konfliktami między personelem i możliwymi ksenofobicznymi reakcjami w obrębie jego rozwijającego się działu. Nierzadko potrzebował też pomocy przy pacjentach, których choroby miały w jakimś stopniu psychosomatyczne podłoże. Był również starszy wykładowca Mannen. Widząc go z psem, studenci innych gatunków nieustannie dochodzili do wniosku, że mają przed sobą dwie istoty połączone symbiotyczną więzią. On z kolei martwił się stanem umysłu i przyszłością zawodową swoich podopiecznych. Podobnie jak O’Mara, szybko zwrócił uwagę na parę Ziemian, mężczyznę i kobietę, którzy okazali się szczególnie uzdolnionymi stażystami z wielkimi perspektywami zawodowymi w dziedzinie medycyny obcych. Obaj postanowili chronić młodych ludzi przed skutkami kłopotów, które młodzi ludzie mogli ściągnąć na głowy swoje albo kolegów, jak i na szereg mniej zdolnych przełożonych napotkanych na kolejnych szczeblach kariery medycznej.