— Nie zapomnij powiedzieć mi na koniec czegoś niemiłego, przyjacielu O’Mara. Nie możesz przecież wypaść z roli.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY
Porucznik Braithwaite wpatrywał się pilnie w resztki syntetycznego steku, obok których widać było ślady krojonych w plastry, smażonych ziemniaków i pieczarek. W duchu dziękował rodzicom za dobre DNA, które pozwalało mu zaznawać rozkoszy podniebienia bez ryzyka, że nabawi się nadwagi. Ważne było jedynie, aby nie spoglądać przy tym na talerze sąsiadów, w tym wypadku Cerdala. Panujący w stołówce hałas sprawiał, że musieli mówić podniesionym głosem, co nie było jednak trudne, zważywszy na wzajemną irytację. Co jakiś czas zapadały między nimi chwile gniewnego milczenia.
— Doktorze Cerdal — powiedział Braithwaite po jednej z nich. — To, że jesteśmy rywalami starającymi się o to samo stanowisko, nie przesądza, że musimy się nie lubić. Teraz czy w przyszłości, gdy komuś z nas uda się awansować. Albo i nie. Ostatnio jednak daje pan coraz silniejsze sygnały rosnącej niechęci wobec mnie. Dlaczego?
— Nie chodzi tylko o pana — odparł Cerdal, nie podnosząc głowy. — Pan jest jednak szczególnie irytujący przez swoje nieustanne porady, z których przebija słabo zawoalowany krytycyzm. Przydzielił mi pan pacjenta, który jest wizualnie odrażający, nieprzyjazny i odmawia rozmowy nawet ze mną. Tunneckis jest… jest nie do przyjęcia. Spędziłem z nim kilka dni, od kiedy opuścił chirurgię. Dał mi go pan, wiedząc, że sobie nie poradzę. Że nie zdołam zastosować skutecznej terapii wobec głupiego i nieskłonnego do współpracy pacjenta.
I nie zrobię dobrego wrażenia na O’Marze. Pan i inni pokazujecie mi, że nie lubicie tu obcych.
— To niedorzeczne — powiedział Braithwaite. — Wszyscy jesteśmy tu obcy, chociaż niektórzy bardziej, przynajmniej dopóki się nie poznamy. Lioren, Cha Thrat czy ja też moglibyśmy wziąć ten przypadek, ale to pan stwierdził, że nigdy jeszcze nie leczył telepaty i gotów jest podjąć takie wyzwanie. Sam poprosił pan o ten przydział, zatem dałem go panu.
— Bez uzyskania zgody przełożonego? — spytał Cerdal. — To była pańska decyzja, zgadza się?
— Tak — odparł Braithwaite. — Nowy administrator ma obecnie wiele zajęć poza naszym działem. Wie pan o tym. Przekazał mi część swoich obowiązków, między innymi kwestie wspomnianych przydziałów. Czy pragnie pan oddać Tunneckisa?
Cerdal uniósł na chwilę głowę znad talerza i spojrzał na porucznika.
— Tego właśnie pan chce? Zobaczyć, jak mi się nie udaje? Ale nieważne. Tych kilka dni przekonało mnie, że pacjent jest głupi, uparty, odrażający i pozbawiony szacunku dla innych. Bezwartościowy typ, który zmarnował wiele mojego czasu. Gdyby to O’Mara mi go przydzielił, znaczyłoby to tylko, że i on pragnie mojej klęski, jak wy wszyscy. Proszę nie obrażać mojej inteligencji, karmiąc mnie kłamstwami czy zapewnieniami o swojej niewinności. Znam te ziemskie gesty. Teraz pewnie pobiegnie pan na tych swoich długich, ziemskich nogach do swojego szefa i przekaże mu wszystko, co tu powiedziałem, dodając trochę od siebie?
Braithwaite poczuł obejmujące twarz gorąco. Otworzył usta, ale zaraz je zamknął.
Starał się zapanować nad sobą. W przypadku rozzłoszczonego Kelgianina taka przemowa nie byłaby niczym dziwnym, ale Cerdal pokazał się podczas pierwszego spotkania jako osoba chłodna, pewna siebie i stonowana, w pełni panująca nad swoimi emocjami. To samo wrażenie odnieśli też inni, obecni podczas tamtej rozmowy. Teraz zaś wszystko wskazywało na to, że w zachowaniu Cerdala zaszła nietypowa i potencjalnie niebezpieczna zmiana sugerująca początek paranoi i być może skłonność do ksenofobii. Braithwaite musiał zameldować o czymś takim. Nie chciał jednak tego robić, zanim nie ustali przyczyn.
— Doktorze — spytał spokojnie. — Dobrze się pan czuje?
Cerdal nie odpowiedział. Bez słowa wstał i odszedł od stołu.
Braithwaite nie mógł spytać o nic Tunnickisa, ponieważ był on pacjentem Cerdala.
Przy jego obecnym stanie zostałoby to uznane za kolejną próbę podkopania jego pozycji.
Niemniej O’Mara przypominał ciągle Braithawaite’owi, że psycholog nie zawsze musi działać wprost. Poza tym potrzebne mu były informacje o Cerdalu, nie o jego pacjencie. Uzyskanie ich od osób trzecich powinno być nawet łatwiejsze.
Culcheth była kelgiańską siostrą przełożoną na oddziale, gdzie mieściła się też znacznie odsunięta od innych pacjentów izolatka Tunneckisa. Ponieważ Culcheth była Kelgianką, porucznik bez wstępów przeszedł do rzeczy.
— Siostro, jaki jest stan pacjenta Tunneckisa? — spytał Braithwaite. — To nie wizyta, chcę tylko wiedzieć, co pani o nim myśli. Czy jest przyjazny i skłonny do współpracy?
— Pacjent Tunneckis dochodzi do zdrowia zgodnie z przewidywaniami — odparła Culcheth, jeżąc z irytacją sierść. — Chociaż żaden Diagnostyk nie wie, czego dokładnie można się po nim spodziewać. Współpracuje, bo nie ma wyboru. Nie jest przyjazny i nie powiem nic więcej na jego temat.
Kelgianka nie potrafiła skłamać, ale mogła odmówić odpowiedzi. Mimo to Braithwaite spróbował raz jeszcze.
— Nasz nowy psycholog próbuje go leczyć. Co sądzi pani o doktorze Cerdalu?
Culcheth jeszcze energiczniej zafalowała sierścią.
— To organiczna czarna dziura. Jego sierść wcale się nie porusza i jest obrzydliwa, a jego oczy… Jest jak potwór z koszmarów, które śniłam jako dziecko, gdy…
— Ale przecież wyrosła już pani z dziecinnych koszmarów? — przerwał jej porucznik. — Poza tym gdzie jak gdzie, ale tutaj spotyka je pani codziennie.
— I tak mi się nie podoba — rzuciła Culcheth. — Mój personel też go nie lubi. Nie zmartwimy się ani trochę, gdy obaj, Tunneckis i Cerdal, znikną ze Szpitala.
Siostra oddziałowa nie chciała powiedzieć już nic więcej, a gdy zaczął nalegać, rzuciła parę obraźliwych słów. Kelgianie zwykle nie mieli z tym trudności, ale w tym wypadku musiało to być chyba coś więcej.
O’Mara pracował od kilku godzin w luksusowym gabinecie administratora, gdy zjawił się tam Braithwaite. Prezentował się oczywiście nienagannie, ale wyglądał na zaniepokojonego.
— Jeśli dobrze pamiętam — powiedział O’Mara, pokazując mu najbliższe krzesło — chwilowo miał pan sobie sam radzić z problemami. Jeśli przychodzi pan z czymś, co nie daje się rozwiązać, mam wielką nadzieję, że to nic poważnego. Krótko, o co chodzi?
— Chyba jednak coś poważnego, sir. Ale krótko się nie da.
— Proszę spróbować — rzucił O’Mara.
— Wszyscy wiemy, sir, że wprowadził pan ostatnio do kontaktów pośród personelu naszego działu element rywalizacji związany z kandydowaniem na pańskie stanowisko — powiedział Braithwaite. — W związku z tym na początek muszę zaznaczyć, że w żaden sposób nie starałem się doprowadzić do sytuacji, w której Cerdal musiałby zmierzyć się z problemem przerastającym jego kompetencje. Nie próbowałem też w żaden inny sposób podkopać jego pozycji, aby umniejszyć jego szanse. Nie czułbym się z tym dobrze, poza tym wcale nie jestem pewien, czy zależy mi na tym stanowisku.
— Zatem to Cerdal jest tym problemem — powiedział O’Mara. — Nadal próbuje go pan rozwiązać?
Porucznik przytaknął.
— Jestem przekonany, że Cerdal wykazuje postępujące objawy zaburzeń emocjonalnych. W ciągu ostatnich kilku dni zaszły wyraźne zmiany w jego postawie i zachowaniu, które mogą być tylko częścią większego problemu. To zauważyłem najpierw.
Obecnie przypuszczam, że pacjent na oddziale pooperacyjnym, niejaki Tunneckis, który potrzebował opieki psychologa, też może być tym dotknięty, podobnie jak i nieustalona jeszcze liczba osób z personelu medycznego. Ponadto obserwuję pewne zmiany u siebie. Są to subiektywne spostrzeżenia, ale mogę powiedzieć, że nie mając ciągot do niesubordynacji, przestałem obawiać się tak bardzo przełożonych, pana w to włączając.