Gdy wyszli na korytarz, porucznik pokręcił głową i pokazał na drzwi Valleschni.
— Illensańczycy nie są zwykle tak nieuprzejmi — powiedział. — To mogły być przejawy rodzącej się ksenofobii.
— To nadal pańska sprawa, poruczniku — stwierdził O’Mara. — Dokąd teraz?
O’Mara nie korzystał zwykle ze stołówki, chcąc uniknąć konieczności podejmowania uprzejmych rozmów z przygodnymi współbiesiadnikami. Wiele z nich dotyczyło medycyny, o której wolał się nie wypowiadać, inne zaś plotek. Szczególnie w tym drugim przypadku istniało ryzyko, że podejmując pogawędkę, znajdzie się nagle w pracy, wyczuwając u rozmówcy taki czy inny problem. Duże znaczenie miał też jego osobisty brak cierpliwości do ludzi, wzmocniony kelgiańskim zapisem. Ostatecznie zdecydował się więc jadać w swoim gabinecie albo kwaterze, przez co teraz zaistniała obawa, że stołownicy zaczną go sobie pokazywać palcami albo mackami, poruszeni tym bezprecedensowym zdarzeniem. Wyszło jednak inaczej. Braithwaite i O’Mara mogliby nawet ogniem zionąć, i tak nikt by na nich nie zwrócił uwagi.
Niemal wszyscy obecni w wielkim pomieszczeniu stali na tym, co kto miał, i machali wszelkimi możliwymi wyrostkami, pokazując na stolik przy ścianie, gdzie rozgrywało się coś absolutnie niezwykłego. Coś, do czego nigdy jeszcze nie doszło w Szpitalu: międzygatunkowa, bezpardonowa bijatyka.
— Wezwij ochronę — rzucił O’Mara, biegnąc ku miejscu zamieszania. — Uzbrojoną i z solidnymi kajdankami — dodał, jednak porucznik biegł już do najbliższego komunikatora.
Uczestnicy awantury tak się splątali, że O’Mara nie mógł zrazu rozpoznać, ile i jakie stworzenia miotają się wśród szczątków połamanych mebli. Czyniony przez nie hałas nie podpowiadał, co mogło stać się przyczyną bójki. Widać jednak było, że kilka istot walczy na zasadzie każdy z każdym i nie był to atak na jedną osobę. O’Mara miał nadzieję, że w tej sytuacji nie dojdzie do szczególnie groźnych obrażeń.
Najbliżej miotał się Tralthańczyk, który próbował skruszyć kościany pancerz Melfianina. Krabowaty odwzajemniał się, mierząc szczypcami w skórzasty bok prześladowcy. Niedźwiedziowaty Orligianin uczepił się z kolei jednej z macek Tralthańczyka i próbował kopniakami podciąć mu nogi, aby przewrócić słoniowatego. Obok ziemski pielęgniarz, z krwią cieknącą już po twarzy, robił użytek z pięści i nóg. Orligianin też miał sierść posklejaną plamami krwi, a jedna z kończyn Melfianina zwisała bezwładnie. Gdy O’Mara podbiegł bliżej, ze środka gromady wyleciał niewidoczny wcześniej Nidiańczyk.
Psycholog wyhamował, opadł na jedno kolano i złapał misiowatego za ramiona.
— Dlaczego, u diabła, walczycie?! — zawołał, starając się przekrzyczeć hałas. — Przestańcie, zanim was stąd skreślą!
— Wiem, cholera — rzucił Nidiańczyk. — Chciałem ich powstrzymać, ale mieli nade mną przewagę. Może pan zdoła do nich przemówić.
O’Mara mruknął coś tytułem przeprosin, postawił Nidiańczyka na równe nogi i zaczął okrążać walczącą grupę, która kompletnie go ignorowała. Nagle dojrzał szansę. Przyskoczył do Ziemianina i zadał mu podwójny cios w nerki. Gdy mężczyzna otworzył szeroko usta i opadł na kolana, O’Mara złapał go wpół i odciągnął kilka jardów dalej.
— Nie ruszaj się stąd! — krzyknął, zostawiając pielęgniarza na podłodze. — Jeśli spróbujesz, przejdę po twojej głupiej gębie.
Gdy wrócił do pozostałych, był już na tyle rozwścieczony całym zdarzeniem, że gotów był zrobić niemal dokładnie to, co obiecał.
Melfianina obezwładnił, podkładając ręce pod spodni pancerz i unosząc istotę z własną twarzą przytuloną do wierzchniego pancerza krabowatego, tak aby ten nie mógł dosięgnąć go szczypcami. Ułożył go w pewnej odległości od ziemskiego pielęgniarza. Z Orligianinem mogło być trudniej. Nawet w dawnych dniach, gdy miał więcej mięśni i mało tłuszczu, rzadko stawał z nimi w szranki. Nieco zawstydzony faktem, że po latach cywilizowanego życia zaczęła mu się nawet ta aktywność podobać, złapał Orligianina za długie, porośnięte futrem uszy, wraził mu kolano między łopatki i szarpnął tułów tamtego do tyłu.
Orligianin zawył rozgłośnie i puścił mackę Tralthańczyka. Potem opadł na czworaki i zaczął miotać się niczym oszalały wierzchowiec próbujący zrzucić upartego jeźdźca. Może by mu się nawet udało, gdyby nie para hudlariańskich macek, które ujęły go żelaznym uściskiem za nogi i tułów i uniosły wysoko w powietrze. Druga para macek uwzięła się na O’Marę.
— Co ty robisz? — warknął psycholog. — Postaw mnie, do diabła.
— Tylko wtedy, gdy obiecacie, że nie będziecie już próbowali rozstrzygać sporu poprzez fizyczną agresję — zawibrowała znajdująca się teraz pod O’Marą membrana Hudlarianina. — Jesteście winni naruszenia zasad cywilizowanego zachowania.
— Już dobrze, siostro — powiedział Braithwaite, ledwo powstrzymując się od uśmiechu.
— Ziemianin próbował ich rozdzielić. To pozytywna postać.
Gdy O’Mara stanął znowu na podłodze, spojrzał gniewnie na podwładnego.
— Dobrze się pan bawi, poruczniku?
— Tylko trochę, sir — odparł całkiem niespeszony Braithwaite. Poza tym nie ma tu nic śmiesznego. Gdy wezwałem strażników, zobaczyłem przechodzącego akurat korytarzem Hudlarianina i poprosiłem go o pomoc…
Przerwał i pomachał sześciu masywnym Orligianom, którzy wbiegli do stołówki z całą kolekcją paralizatorów przymocowanych do uprzęży.
— Już są — mruknął. — Skoro tak, proponuję zająć się rannymi. Kogo jak kogo, ale lekarzy tu nie brakuje. Potem trzeba będzie zamknąć uczestników bójki pod strażą w ich kabinach i przesłuchać każdego z osobna w celu ustalenia podłoża konfliktu.
— Zatem proszę to zrobić — powiedział O’Mara. — Czy coś jeszcze przychodzi panu do głowy?
— Tak, sir — odparł z niepokojem porucznik. — Ziemianina i Orligianina rozpoznaję, co do dwóch pozostałych nie jestem pewien, bo wszyscy Melfianie i Tralthańczycy wyglądają dla mnie tak samo, ale mam wrażenie, że cała ta grupa pracuje na oddziale, na którym przebywa obecnie Tunneckis.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY
Ojczulek Lioren został niegdyś uhonorowany Błękitną Peleryną, co było tarlańskim odpowiednikiem ziemskiej Nagrody Nobla w dziedzinie medycyny, jednak po incydencie na Cromsaggarze zrezygnował z uprawiania swojego zawodu. Wszyscy w Szpitalu wiedzieli, dlaczego pracował w dziale psychologii jako konsultant do spraw religii, a nie na jakimkolwiek oddziale, ale do teraz nikt, nawet żaden Kelgianin, nie okazał się na tyle głupi, aby wypomnieć mu to prosto w twarz.
Lioren zacisnął wszystkie osiem rąk, aby opanować gniew.
— Co cię trapi, przyjacielu? — spytał łagodnie.
— Ty — odparł Kelgianin, falując energicznie sierścią. — Jesteś świętoszkowatym i pełnym hipokryzji mordercą. Odejdź i przestań zatruwać mnie swoimi idiotycznymi religiami. Niczego ci nie powiem i nie chcę słuchać kogoś, kto wygląda jak uschnięte drzewo shumpidu. Zostaw mnie.
W ogólnym zarysie wysokie i stożkowate ciało Liorena, z czterema przypominającymi korzenie nogami i ośmioma górnymi kończynami odchodzącymi od tułowia na dwóch poziomach, mogło do pewnego stopnia kojarzyć się z kelgiańskim drzewem shumpidu, ale raczej tylko wtedy, gdy stosujący to porównanie chciał być nieuprzejmy. Z jakiegoś powodu temu właśnie Kelgianinowi zebrało się na obelgi, jednak Lioren zainteresowany był głębszymi przyczynami nietypowego zachowania gąsienicowatego.