— I ja — powiedział. — Potrzebny będzie ktoś, kto przerwie imprezę, gdyby czas zaczął nam się kończyć. — Spojrzał na Priliclę. — Ale ty nie, mały przyjacielu. Ty będziesz się trzymał na dystans, podlatując tylko co kwadrans, aby sprawdzić, jak się mamy. Wyczujesz problemy znacznie wcześniej niż my. Gdyby dobiegły cię jakiekolwiek silne i nieciekawe emocje, to cokolwiek będziemy gadać, każesz strażnikom wyciągnąć nas stamtąd. Jasne?
— Tak, przyjacielu O’Mara.
Thornnastor tupnął po kolei trzema stopami i spojrzał jednym okiem na Conwaya.
Starszawy Tralthańczyk niezmiennie uważał, że wszyscy muszą widzieć i słyszeć tak samo jak on, jego szept zabrzmiał więc niczym półgłośna aria.
— Nieciekawe emocje… — powiedział. — W przypadku O’Mary i tak nie zauważymy różnicy.
Sala operacyjna sto dwanaście była pod każdym względem gotowa. Zaraz po wejściu Conway, Thornnastor i O’Mara zajęli szybko swoje miejsca. Każdy z instrumentów został wcześniej po dwakroć sprawdzony, stąd od razu, nie marnując ani chwili, mogli wziąć się do pracy.
— Spróbuj się odprężyć, Tunneckis — powiedział O’Mara. — Tym razem będzie łatwiej, bo wiemy już, co i jak. Miejsce nakłucia będzie znieczulone, tak że nic nie poczujesz. Mów mi, gdyby cokolwiek się działo, ale nie denerwuj się. Gotowy?
— Tak — oparł Tunneckis. — Chyba tak.
Raz jeszcze ujrzeli na wielkim ekranie, jak instrumenty Conwaya torują sobie drogę do ucha wewnętrznego i narządu telepatycznego. Pocąc się z wysiłku, Conway poruszał powoli dłońmi w metalizowanych rękawicach. W końcu dotarł do pełnych płynu jamek z krystalicznymi kwiatami, poruszanymi przez turbulencje utworzone przez instrumenty.
Nawet dla O’Mary nie wyglądało to dobrze.
— Co za bałagan — mruknął Conway, potwierdzając tym samym przypuszczenia psychologa. — Podczas pierwszej operacji mylnie uznaliśmy, że analizowany płyn musi mieć prawidłowy skład. Syntetyzując go i podając do wnętrza organu, nie wiedzieliśmy, że był skażony toksynami powstałymi podczas wypadku, związkami metali i produktami spalania plastiku. Thornnastor podał już pacjentowi środek, który przyspieszy samooczyszczenie się organizmu, jednak ten płyn też trzeba usunąć. Nie możemy ot tak, po prostu go zabrać, bo wówczas tkanka może się zapaść albo inaczej uszkodzimy mózg. Musimy zatem równocześnie podać nowy płyn, który będzie stopniowo zastępował stary. Nowy musi zawierać odpowiednie proporcje minerałów, które pozwolą na odbudowę kryształów. Jak widzicie, są tu dwa ich rodzaje…
O’Mara widział, że pierwszy typ tworzyły małe, niewyrosłe i prawie pozbawione koloru kwiaty, które nie wypełniały nawet miseczkowatych receptorów na szczytach łodyg.
Drugie były wielkie, ciemnoczerwone i wylewały się z miseczek niczym bezkształtna czarna kapusta. Przypuszczał, że to one były bezpośrednio odpowiedzialne za panującą w Szpitalu zarazę. I tym razem Conway był skłonny się z nim zgodzić.
— Domyślam się, że te mniejsze to odbiorniki, a większe — nadajniki sygnałów telepatycznych. Od czasu poprzedniej operacji rozrastały się w skażonym środowisku.
Musimy ostrożnie zdjąć je z łodyg i usunąć wraz ze starym płynem. Jak stoimy z czasem? I jak pacjent?
— Pracujecie od półgodziny — powiedział Prilicla, który wleciał właśnie cicho do sali. — Podczas mojej poprzedniej wizyty byliście tak zajęci, że żaden z was mnie nie zauważył, więc odleciałem bez słowa, stwierdziwszy, że nie dzieje się nic niepokojącego.
— Pół godziny? — spytał z niedowierzaniem Conway. — Proszę, jak ten czas leci przy dobrej zabawie.
— Conway! — warknął O’Mara. — To nie była najwłaściwsza uwaga, zwłaszcza że mamy tu przytomnego pacjenta, który może nie podzielać ludzkiego poczucia humoru.
— Nie najwłaściwsza? — spytał z niepokojem Conway. — Zaraziłem się?
— Nie sądzę, przyjacielu Conway — wtrącił się Prilicla. — Twoje emocje naznaczone są obawami, ale mogą one wynikać z troski o pacjenta. Inni czują podobnie, również przyjaciel Tunneckis, ale to całkiem normalne w tych okolicznościach. Stara się jednak panować nad sobą.
— I wiem, co to poczucie humoru, przeprosiny zatem nie są konieczne — odezwał się pacjent.
Conway zaśmiał się krótko i natychmiast wrócił do pracy.
Procedura była powolna i trudna, robota zaś zdawała się ciągnąć bez końca. Conway kruszył po kolei przerośnięte kryształy, które w rzeczywistości nie były oczywiście tak wielkie jak na ekranie, i usuwał je za pomocą miniaturowej ssawy. O’Marze skojarzyła się ona z podwodnym odkurzaczem. Wraz z kryształowymi śmieciami Thornnastor usuwał odmierzone porcje płynu, który był zastępowany równocześnie przez płyn świeży, wolny od toksyn, w którym, wedle ich nadziei, powinny wzrosnąć nowe, zdrowe kwiaty. Toksyczny materiał znikał powoli, ale z każdą chwilą było go coraz mniej. Wydawało się nawet, że na pustych łodyżkach zaczynają się już tworzyć nowe kryształy. Conway był już cały spocony, a Thornnastor nie odrywał wszystkich swoich oczu od instrumentów. Prilicla odwiedził ich jeszcze cztery razy, ale bez żadnych komentarzy. Odezwał się dopiero przy siódmym przelocie.
— Strażnicy czekają w bezpiecznej odległości, ale mogą zjawić się tutaj w ciągu trzech minut. Muszę przypomnieć wam, że przebywacie w bezpośredniej bliskości pacjenta już prawie dwie godziny…
— Nie, do licha! — warknął Conway. — Już niemal gotowe. Nie przerwę teraz.
— Ani ja — zahuczał Thornnastor.
— Odbieram ambiwalentne emocje… — zaczął Prilicla, ale Conway znowu mu przerwał.
— Thornnastor — zawołał. — Gdyby nasz empatyczny przyjaciel wezwał strażników, zablokujesz drzwi swoim ciałem? Nie odważą się szargać najstarszego szpitalnego Diagnostyka, nawet gdyby nasz administrator im to kazał.
— Jasne — mruknął Thornnastor.
— Wasz administrator każe im trzymać się na dystans — powiedział O’Mara.
Conway uniósł brwi i spojrzał na O’Marę z radością. Potem zwrócił oczy na Priliclę.
— Proszę, posłuchaj mnie. Nie obawiam się o nikogo tutaj ani gdziekolwiek. Nie znajduję w sobie śladu ksenofobii… — powiedział, ale jakby bez przekonania. — Chyba żeby moje niedawne zachowanie wobec przyjaciela uznać za coś takiego. Nie sądzę jednak, aby działo się ze mną cokolwiek złego. Jak czuje się pacjent?
— Wiem doskonale, jak się czujesz, przyjacielu Conway. Przyjaciel Tunneckis jest przerażony, zdezorientowany i mocno zagubiony.
— Tunneckis, co się dzieje? — spytał Conway.
— Nie wiem — odparł ze złością pacjent. — W mojej głowie pojawiają się strzępy jakichś obrazów i dźwięków. Całkiem oderwane, ale niewerbalne. Co mi robicie?
— Za długo by trwało, gdyby wszystko teraz wyjaśniać — oparł Conway. — Ale zamierzam to powtórzyć, ile razy tylko będę w stanie — stwierdził, manipulując rękawicami i nie odrywając oczu od ekranu. — Stan pacjenta potwierdza, że zaczynamy do czegoś dochodzić.
— Ja też nie wiem, co się dzieje, przyjacielu Conway — stwierdził Prilicla. — Opierając się na tablicach przeliczeniowych, przy tej bliskości i przy tym czasie ekspozycji wszyscy powinniście wykazywać już zmiany emanacji emocjonalnej oraz zachowania. Jednak poza jednym wypadkiem tych zmian prawie nie ma. Mogę przypisać to jedynie obecności zapisów edukacyjnych, które nosicie w głowach. Jako odwzorowania cudzej pamięci pozostają odporne na obecne wpływy emocjonalne, mogą zatem służyć jako rodzaj mentalnej kotwicy.
Jako Diagnostycy macie ich po kilka, ale to da wam tylko trochę więcej czasu. Ile dokładnie, nie wiem, ponieważ wyczuwam już pewne zmiany. Niebawem będziecie musieli stąd wyjść.