Powiedział, że skoro mam jakieś pojęcie o sposobie myślenia miejscowych, może to przyczynić się do zmniejszenia liczby problemów ekip kontaktowych. Ja zaś miałbym szansę zebrać więcej informacji o kermiańskiej medycynie do wykorzystania w Szpitalu, gdyby kiedyś było to potrzebne z innym, miejmy nadzieję, lżejszym przypadkiem. Może zanim wrócę, podejmiesz już decyzję i wszyscy będziemy mówić do Cerdala „sir”.
— Nie, z dwóch powodów — odezwał się O’Mara. — Doktor Cerdal pragnie pozostać w Szpitalu, ale wycofał swoją kandydaturę na stanowisko administratora, ja zaś już zdecydowałem. W tej sytuacji zamierzam opuścić Szpital pierwszym nadarzającym się statkiem.
Conway był tak zdumiony, że omal nie spadł z melfiańskiego siedziska. Thornnastor zahuczał niczym pełen ciekawości rożek mgłowy. Prilicla zadrżał lekko, a personel działu wyraził na różne sposoby swoje zaskoczenie. O’Mara odchrząknął uroczyście.
— To nie była łatwa decyzja — powiedział, patrząc na Ojczulka Liorena i na Cha Thrat. — Od początku wiedziałem jednak, że będę musiał ją podjąć. To pierwszy i zapewne ostatni raz, kiedy powiem wam coś miłego, ale taki ton z trudem przechodzi mi przez gardło. Muszę jednak przyznać, że mam, to znaczy miałem, wyjątkowo udany zespół. Jesteście pracowici, oddani sprawie i staranni. Potraficie adaptować się do wymogów chwili i nie brak wam wyobraźni. — Spojrzał znacząco na Braithwaite’a. — A ty wykazałeś się ostatnio tymi cechami w większym stopniu niż inni. Wszyscy troje macie wykształcenie medyczne, które wymagane jest na tym stanowisku, i wszyscy, bez wyjątku, moglibyście je objąć. Czasem zdarza się, że ktoś prawdziwie oddany swojemu zawodowi, kto znalazł cel w życiu, nie chce jakiejś pracy, chociaż mógłby ją wykonywać. Dotyczy to zwłaszcza mojego następcy, który uzna wybór za zaszczyt, ale nie przejaw życzliwości. Ale trudno. W tym przypadku będę nalegał.
— Moje gratulacje, administratorze Braithwaite.
Cha Thrat i Ojczulek dali znać na swoje sposoby, że pochwalają decyzję. Prilicla zaświergotał, Conway zaklaskał, a Thornnastor zatupał, dość jednak cicho jak na Tralthańczyka. Conway wstał nagle i pospieszył do Braithwaite’a z wyciągniętą ręką.
— Powodzenia, administratorze — powiedział. — Po tym, jak rozwiązał pan problem Tunneckisa, naprawdę pan na to zasłużył — dodał ze śmiechem. — Niemniej potrwa trochę, zanim przyzwyczaimy się do naczelnego psychologa o nieco odmiennych manierach.
— Sir, powiedział pan, że chce zaraz wyjeżdżać — odezwał się po raz pierwszy Ojczulek.
— Szpital był przez lata pana życiem. Chyba nikt nie pamięta go bez pana. Zastanawiamy się teraz wszyscy, co zamierza pan zrobić z resztą tego życia?
— Mam pewne plany — odparł poważnie O’Mara. — Obejmują dalszą pracę zawodową oraz długie i szczęśliwe życie.
— Ależ sir — powiedział Conway. — Nie musisz chyba koniecznie znikać już teraz, zaraz?
Braithwaite będzie potrzebował kilku tygodni na wdrożenie się do obowiązków. Może nawet paru miesięcy. Ty zaś musisz przywyknąć do nicnierobienia. Może nawet nie uda ci się zerwać wszystkich więzi łączących cię ze Szpitalem. Od czasu do czasu trafiają nam się też niemedyczne problemy. Możesz się okazać potrzebny jako konsultant. Nie kręć tak głową.
Poza tym musimy nieco pozmieniać grafiki dyżurów, aby móc wydać porządne przyjęcie pożegnalne.
— Nie — powiedział stanowczo O’Mara. — Nie będzie żadnego okresu przejściowego. W tej pracy najlepiej jest rzucić delikwenta od razu na głęboką wodę. Nie będzie też delegacji i konsultacji, a przede wszystkim, nie będzie długich i kłopotliwych pożegnań, nawet jeśli ktoś je lubi. Prilicla zna moje odczucia w tej sprawie. Nalegam. Dziękuję, ale nie.
Braithwaite odchrząknął znacząco. Uprzejmie, ale autorytatywnie.
— Nie jestem empatą, jak doktor Prilicla, ale wiem, co myślą o panu wszyscy, którzy tu pracują. Tym razem to ja nalegam. Pański wyjazd opóźni się o kilka dni, ponieważ żaden statek nie może wziąć pana na pokład bez mojej wiedzy i zgody. Znajdzie się więc czas na przyjęcie pożegnalne, które wszyscy dobrze zapamiętamy. To jest pierwsze moje polecenie służbowe jako nowego administratora Szpitala — dokończył Braithwaite.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY
Ostatecznie pozwolono mu wsiąść na zaopatrzeniowy statek Korpusu Cranthor, który regularnie odwiedzał Szpital. Miał tralthańską załogę i jedną kabinę pasażerską dostosowaną dla ziemskiego typu DBDG. Nawet ci członkowie załogi, którzy go jeszcze nie spotkali, też wiedzieli, kim jest i kim był, i pełni dobrych chęci zaczęli przygotowywać zaraz po starcie kolejną, tym razem pokładową imprezę pożegnalną. Powiedział im, że musi jeszcze odpocząć po poprzedniej i naprawdę potrzebuje teraz odrobiny spokoju i samotności. Tak naprawdę chciał ujrzeć wielki spektakl odlotu z malejącym powoli, wielokolorowym klejnotem Szpitala zawieszonym w próżni. Uświadomił sobie, że widzi go po raz ostatni, i przypomniał sobie ten czas, gdy był członkiem brygady roboczej składającej puste elementy konstrukcji. I te niezwykłe zdarzenia, które miały wtedy miejsce, oraz ludzi napotkanych po drodze, od wtedy aż do teraz. I jeszcze krótkie spotkanie, na którym zrezygnował ze stanowiska, oraz o wiele dłuższe pożegnanie.
Przyjęcie trwało trzy dni i dwie noce, ponieważ istoty, które chciały wziąć w nim udział, miały różny rozkład dyżurów i nie mogły zjawić się wszystkie jednocześnie. Nie rozumiał, skąd to zamieszanie, skoro tradycyjnie był serdecznie nielubiany, nawet wtedy gdy dobrze wykonywał swoją pracę. Jednak to, co usłyszał od młodszego i starszego personelu rekrutującego się spośród najróżniejszych gatunków, przyprawiło go o wstrząs, który omal nie rozbił w pył jego słynnej samokontroli. Był szanowany o wiele bardziej, niż mógł to sobie wyobrażać, i chociaż nikt nie powiedział mu wprost, jakoby go lubił czy tym bardziej kochał, intensywność i różnorodność okazywania owych negatywnych podobno uczuć mogła przyprawić o zawrót głowy.
Uznał ostatecznie, że skoro miłość pokrewna jest nienawiści, widać musieli tu bardzo go nienawidzić, nawet jeśli w naprawdę szczególny sposób.
Nie schodził z pokładu Cranthora podczas postojów przeładunkowych w portach Tralthy i Orligii i wysiadł dopiero na Nidii, bo stamtąd statek wracał już do Szpitala. Lata wprawy uczyniły zeń eksperta w łapaniu połączeń i przesiadkach. Chociaż jako emerytowany oficer Korpusu i były administrator Szpitala Kosmicznego nadal mógł korzystać z darmowych przelotów, zaoszczędził przez lata dość, aby samemu wykupić bilet, co pozwoliłoby mu zachować anonimowość. Tym razem nie było to jednak konieczne. Statek wycieczkowy Korallan, znacznie większy, bardziej luksusowy i zapewne mniej zawodny niż stary Kreskhallar, stał już w porcie Retlinu i miał odlecieć dopiero za trzy dni, gdy jego pasażerowie nacieszą się widokami Nidii. O’Mara znał Retlin z poprzednich podróży, ale wykorzystał ten czas na zakupy i przypomnienie sobie ciasnoty tutejszych budynków i wątpliwego komfortu przejażdżek środkami komunikacji publicznej, w których musiał składać się niemal we dwoje.
Pierwszego wieczoru po starcie odkrył, że w wielogatunkowej jadalni zasiada przy stołach także siedmioro Ziemian, trzy kobiety i czworo mężczyzn, wszyscy młodzi. Dostał miejsce u szczytu ich stołu, ale nie włączał się za bardzo do konwersacji. W odróżnieniu od tamtego pierwszego rejsu, nie był jedynym mężczyzną na pokładzie i nie miał zamiaru wdawać się w żaden romans. Jego życie i bez tego było dość skomplikowane.
Wysiadł w głównym porcie Kelgii, skąd podjechał wynajętym pojazdem do stolicy.