Kierowca przywykł do Ziemian i wielu innych dziwnych stworzeń, które wciskały mu się do wozu. Całkiem uprzejmie, jak na Kelgianina, opisywał mijane miejsca i ciekawostki architektoniczne, nieświadom, że O’Mara jechał tą drogą wiele razy i świetnie ją znał.
Niemniej i tak nie mógł powstrzymać się od spojrzenia na największy, wielogatunkowy szpital Kelgii, którego białe i świetnie wkomponowane w krajobraz budynki tworzyły jakby osobne miasteczko.
Chociaż nigdy tam nie był, znał każdy jego zakamarek dzięki zapisowi, który nosił w głowie. Jego partnerka odbywała staż, a potem pracowała w tym szpitalu.
Kledenth czekał na niego przed wejściem do swojego domu. Jego sierść burzyła się z radości i niecierpliwości, gdy O’Mara płacił kierowcy. Potem przeciągnął się, aby rozprostować zdrętwiałe mięśnie, a Kelgianin wskazał mu własny, większy i znacznie wygodniejszy pojazd, który zaparkował kilka metrów dalej.
— Musiałem pociągnąć za kilka sznurków, jak to mawiacie, ale dostałem go — powiedział. — Wszystko, co chciałeś, jest już w środku. Pewnie spieszy ci się teraz, aby tego użyć?
— Owszem, bardzo tego chcę, ale spieszyć się nie będę — odparł O’Mara. — Tym razem to nie urlop. Nie muszę wracać do Szpitala i mam nadzieję zostać tu na dobre. Będzie dużo czasu na rozmowy i spotkania z tobą i twoją rodziną i wreszcie będę mógł podziękować wam za wszystko, co zrobiliście dla nas przez te lata. Dług za uratowanie ci futra na Kreskhallarze został już dawno spłacony, i to z nawiązką.
— Widzisz, jak faluje? — spytał Kledenth. — Czy mimo mojego wieku nadal nie jest piękne? A mogło być inaczej. Moje udane życie, kariera po tamtym wypadku, moja partnerka i dzieci, wszystko to zaistniało dzięki twojej niesubordynacji, wiedzy i talentom tamtej Ziemianki. Tego długu nigdy nie spłacę. Ale myślę, że zaczynasz jedną z tych niepotrzebnych ziemskich dyskusji, wsiadaj więc do mojego pojazdu i przestań tracić czas na uprzejmości, których i tak nigdy naprawdę nie docenię.
Samochód nabrał szybkości i dom Kledentha zniknął w tyle.
— Jak się miewa istota Joan? — spytał Kelgianin.
— Gratuluje ci narodzin najmłodszego wnuka — odparł O’Mara. Pisze, że wszystko w porządku. Nie znalazłem między wierszami żadnego śladu, aby cokolwiek złego działo się między nią i jej towarzyszem życia oraz dwoma dorosłymi potomkami. Jak wy to mówicie, kilka jej ostatnich listów pokazuje radosną sierść.
Przejechali ponad milę, zanim Kledenth znowu się odezwał.
— Osobiście jest dla mnie raczej odstręczająca wizualnie, ale gdy pokazałem jej fotografie zrobione jeszcze na pokładzie pewnej Ziemiance, która była tu w interesach, powiedziała mi, że Joan to szałowa babka i że miałeś wielkie szczęście. Dlaczego nie pociągnąłeś tej znajomości zamiast…
— Wiesz dlaczego.
— Wiem, ale i tak sądzę, że jesteś szalony.
O’Mara uśmiechnął się.
— Jestem psychologiem.
— I to bardzo dobrym — powiedział Kledenth. — To też wiem. Ale już jesteśmy. Nie pójdę z tobą, bo nie czuję się tu dobrze. To miejsce przypomina mi, co mogło się ze mną stać.
Ustronie było wielką rezydencją otoczoną przez łąki i ogrody. Jego mieszkańcy kryli się wśród gęstego i wonnego listowia, nie narażając nikogo z zewnątrz na stresujący widok.
O’Mara otworzył bramę własnym kluczem. Ruszył powoli w stronę domu, w jednej ręce niosąc walizkę, kontener ze sprzętem w drugiej. Rozpoznawał niektóre postaci przechadzające się wśród klombów albo wylegujące na trawie niczym futrzane znaki zapytania. Dawno już nauczył się odróżniać Kelgian. Pozdrawiał ich, przechodząc. Ci, którzy byli w lepszej kondycji, odpowiadali.
W domu wspiął się po niskich stopniach do swojego pokoju, który wyglądał dokładnie tak samo jak rok wcześniej, gdy stąd wyjeżdżał. Tyle że teraz było posprzątane, a na jego ulubionych obrazkach gospodyni uwiesiła pęki wonnych ziół. Oboje wiedzieli, że porządek był stanem tymczasowym. Rzucił bagaż na wąskie łóżko, ale schodząc na dół, do jej gabinetu, wziął ze sobą kontener.
W całej rezydencji był jedyną osobą, która tak chodziła, nie zdziwił się więc, że czekała już na niego, wpatrzona w drzwi. Odstawił kontener na stół i opierając na nim jedną dłoń, obrócił się, aby na nią spojrzeć. Cisza przedłużała się. Kto inny pewnie by się głośno przywitał albo spytał o podróż czy inaczej rozładował sytuację, ale Kelgianie nie bawili się w podobne konwenanse.
— Wypakowanie i montaż zajmą kilka minut — powiedział. — Potem będzie gotowy do użytku. Zgodzisz się?
— Nie wiem — odparła Marrasarah. Niewielkie obszary jej futra zachowały ruchliwość i zjeżyły się teraz, wyrażając niezdecydowanie.
— Miałaś cały rok, żeby się nad tym zastanowić — powiedział cicho O’Mara. — Ale teraz, gdy zerwałem wszystkie kontakty zawodowe ze Szpitalem i zamierzam zostać na resztę naszego życia na Kelgii, możesz się pozastanawiać jeszcze trochę. W czym problem?
Pamiętaj, znam cię równie dobrze jak ty sama.
— Znasz mój umysł z czasu, gdy dokonałam zapisu — odparła Marrasarah. — Od tamtej pory wiele się zmieniło. Na lepsze. Tylko i wyłącznie dzięki twojej terapii i niewyczerpanej cierpliwości do mnie. Poza tym, co mogę wyczytać z twoich słów, gestów i czynów, nic naprawdę o tobie nie wiem. Ale może to powinno wystarczyć.
— Mnie to nie wystarcza — powiedział O’Mara, wskazując na kontener. — Jeszcze w Szpitalu przekonałem Priliclę, jedyną istotę z zewnątrz, która o nas wie, aby sporządził zapis mojego umysłu. Mam go ze sobą. Mogę mówić ci o moich uczuciach, opisywać je słowami, ale nie mam sierści, aby przekazać ci ich głębię i to, dlaczego przetrwały przez tyle lat. Za kilka minut możesz to wszystko wiedzieć.
— Boję się wiedzieć wszystko.
Czekał, u niej zaś nawet martwe obszary futra zdawały się poruszać targane emocjami.
Do kobiety jego własnego gatunku mógłby podejść, mógłby położyć jej dłoń na ramieniu, aby dodać odwagi, zachęcić. Ale nie tutaj.
Przez trzydzieści parę lat, od kiedy została jego pacjentką i więcej niż przyjaciółką, nigdy nie doszło między nimi do kontaktu fizycznego.
— Wiesz o mnie wszystko, bo nosisz mój zapis, ale zapominasz, że to już nie jest ten sam umysł — powiedziała w końcu. — Ty też się zmieniłeś. Z powodów, które opisałeś mi słowami, ale których nadal nie rozumiem, podjąłeś się leczenia mojego przypadku. Mówisz, że nie zrobiłeś tego z litości nad moim kalectwem, ale ponieważ zafascynowała cię moja osobowość. No i zafrapował problem, który we mnie tkwił. Jego rozwiązywanie pochłonęło cię tak bardzo, że poświęciłeś na to wszystkie urlopy, poza tym pierwszym, kiedy ty i ziemska kobieta Joan uratowaliście futro Kledentha…
— To więcej, znacznie więcej niż fascynacja — wtrącił O’Mara.
— Nie przerywaj mi — rzuciła. — Nie mogę kłamać, ale tę prawdę niełatwo jest mi wyrazić. Rozwiązałeś mój problem. Nie poprzez dokonanie cudu medycznego, ale doprowadzając do ładu tę ruinę psychiczną, którą byłam z początku. Cierpliwą pracą podsunąłeś mi powód do życia. Tak jak i innym tutaj obecnym. Do życia, a nie pełnej bólu i obrzydzenia wobec własnej osoby wegetacji z dala od przyjaciół i rodziny. Wegetacji ciągnącej się aż do śmierci.
Najpierw zaszantażowałeś moralnie Kledentha, aby odszukał poprzez szpital, gdzie właściwie mieści się Ustronie — powiedziała, a żywe włosy zafalowały, poruszone wspomnieniami. — Potem rozmawiałeś. Rozmawiałeś i rozmawiałeś. Z początku było ciężko.