— Jak pan to robi, majorze? — spytał z zazdrością O’Mara.
Craythorne uśmiechnął się lekko i pokręcił głową.
— Próbuje przeniknąć pan moją zasłonę, ja zaś pańską. Jednak taka psychoanaliza w poszukiwaniu ukrytych wewnętrznych konfliktów to marnowanie czasu. Jesteśmy psychologami i z założenia nie mamy mieć takowych. Oczekuje się od nas, że wykażemy się pełną równowagą emocjonalną i zintegrowanymi na odpowiednim poziomie osobowościami.
To jest zawarowane w kontrakcie.
— Może w pańskim… — zaczął O’Mara.
Craythorne nie dał mu dokończyć.
— Jeśli nie umie pan jeszcze obsługiwać nowego komputera bibliotecznego, znajdzie pan tam wielu szalonych geniuszy, którzy chętnie panu pomogą.
Jak dotąd uruchomiono tylko kilka wind towarowych, które jeździły zazwyczaj na tyle pełne, że próba wepchnięcia się do którejś byłaby stratą czasu. Poza tym O’Mara nieźle znał
rozległy szpitalny labirynt, w którym jedynymi drogowskazami były wymalowane na skrzyżowaniach cyfry wskazujące na numer poziomu i konkretnego korytarza. Zwolnił kroku, aby obejść dwóch rosłych, spoconych i przeklinających Kontrolerów, którzy instalowali pod sufitem długi odcinek jakiejś rury. Jeden z jego końców właśnie spadł im na podłogę. Starszy z dwójki, ubrany w zielony mundur sierżant, zwrócił nagle uwagę na O’Marę.
— Ty tam! — krzyknął. — Pomóż nam z tym cholerstwem. Unieś rurę, a ja pokażę ci, gdzie ją trzeba przytrzymać…
To ostatnie było akurat oczywiste. O’Mara bez słowa przysunął stojącą obok ławę i wskoczył na nią z luźnym końcem rury w rękach. Bez trudu uniósł ją pod sufit i przytrzymał, gdzie należało, podczas gdy pozostali dokręcili mocowania.
— Dzięki, przyjacielu — powiedział sierżant. — Wyraźnie znasz się na tym. Muszę cię zatrzymać na parę godzin. Jeśli miałeś coś innego do roboty, na razie zapomnij o tym.
O’Mara pokręcił głową i zeskoczył na podłogę.
— Spokojnie, załatwię to z twoim brygadzistą — powiedział sierżant, nawykły najwyraźniej do odmowy w podobnych sytuacjach. — W takich przypadkach potrzeby Korpusu mają pierwszeństwo nad cywilnymi.
— Przykro mi, ale naprawdę muszę teraz być gdzie indziej — odparł O’Mara, odwracając się, aby odejść.
— Dokąd? Zatrzymaj go — rzucił ze złością sierżant. — Chyba nie rozumie po ludzku…
Co jest, Bates?
Podoficer zamilkł pod spojrzeniem O’Mary, który przywykł do wygrywania różnych sporów za pomocą pięści. Tyle że obecnie Craythorne nie byłby zachwycony, gdyby znowu doszło do czegoś podobnego. Poza tym drugi z Kontrolerów, Bates, musiał chyba coś zrozumieć, bo energicznie pociągnął sierżanta za rękaw.
— Znam go, szefie — powiedział z niejakim szacunkiem. — Nie mamy szans.
O’Mara odwrócił się ponownie i ruszył w kierunku biblioteki. Nie uszedł jeszcze dwudziestu jardów, gdy dobiegł go głos sierżanta.
— To asystent majora Craythorne’a? Na co temu mięśniakowi psychologia?
Nie po raz pierwszy spotkał się z podobną z reakcją. Zwykle pytający sam zresztą udzielał sobie odpowiedzi, polegając jedynie na tym, co widział, i z miejsca uznawał, że ktoś podobnie zbudowany nie może odznaczać się godną uwagi inteligencją.
O’Mara frustrował się tym od najmłodszych lat. Stracił oboje rodziców, gdy miał trzy lata, ciotka zaś nie wspierała go należycie w walce ze światem dorosłych. Może dlatego, że nie miała zdrowia do paskudnego dziecka, które trafiło pod jej opiekę, może z innych powodów, dość że ciągle ktoś próbował dyktować mu wybór dróg życiowych wedle tego samego, monotonnego klucza.
Nauczycielom starczało jedno spojrzenie, aby zaraz kierować go na boisko. Gdy miast uprawiania sportu chciał się po prostu uczyć, uznawali to za rodzaj interesującej i niepotrzebnej anomalii. Gdy szukał pracy, w działach rekrutacji regularnie dochodzono do wniosku, że młody człowiek o nieciekawych, kanciastych rysach i szerokich barkach musi mieć dla kontrastu bardzo mało w głowie. Nie przyjmowano do wiadomości, że interesują go takie dziedziny, jak elektronika, medycyna czy psychologia. Ostatecznie wyruszył w kosmos z nadzieją, że spotka tam ludzi o nieco szerszych horyzontach. Niestety, mimo nieustannych wysiłków pokazania się podczas rozmów wstępnych jako osoba inteligentna, niezmiennie otrzymywał jedynie adnotację „Zdolny do pracy wymagającej dłuższego wysiłku fizycznego”. Wędrował w ten sposób z jednej budowy na drugą, zawsze mając za towarzystwo ludzi, którzy przypominali go tylko zewnętrznie. W końcu trafił do wykańczanego właśnie Szpitala Kosmicznego Sektora Dwunastego i tutaj postanowił, że ulży nieco monotonii i spróbuje wykorzystać swoją inteligencję, aby po cichu zacząć wpływać na otoczenie.
Wiedział, że to nie całkiem w porządku i nie postępuje się tak wobec przyjaciół, nie miał ich jednak w tamtym czasie.
Jednym z obiektów jego zainteresowania był obciążony wieloma problemami robotnik z brygady. Kolejnym stało się osierocone w próżni hudlariańskie dziecko, bobas ważący ponad pół tony. Ta ostatnia sprawa zwróciła na niego uwagę Craythorne’a. Podczas śledztwa oficer nie tylko oczyścił go z zarzutu spowodowania wypadku przemysłowego, w którym zginęli rodzice małego Hudlarianina, ale i poznał szczegóły specyficznej, wszelako skutecznej terapii, którą O’Mara zafundował neurotycznemu koledze. Ostatecznie major zaproponował podsądnemu stanowisko, które wymagało wykorzystania umysłu, a nie mięśni.
Na razie na okres próbny, ale zawsze. Dla O’Mary była to najtrudniejsza i najbardziej satysfakcjonująca praca, jaką dotąd podjął.
Bardzo nie chciał jej stracić.
Niemniej, czytając o Kelgianach, doszedł szybko do wniosku, że tym razem trudno mu będzie usatysfakcjonować majora. Z drugiej strony żadne z dotychczasowych zadań nie było łatwe. To pierwsze, które omal nie przywiodło go do śmierci, wspominał niekiedy jako prostą robotę. Cały czas mógłby karmić, kąpać i dopieszczać słoniowate dzieci Hudlarian.
Dwie godziny później znalazł się przed śluzą osobową F na poziomie trzydziestym siódmym. Po raz pierwszy ujrzał tam Kelgianina na własne oczy. Dobrze, że to chociaż stałocieplni tlenodyszni, pomyślał, gdy istota pełzła w jego stronę rękawem cumowniczym.
Na tym jednak podobieństwa się kończyły.
Kelgianie przypominali tłuste, włochate gąsienice. Ich srebrzyste ciała miały ponad dwa metry długości, mierzone od stożkowych głów do zadartego ogona. Poruszały się na dwunastu parach krótkich odnóży, niemniej cztery pary od strony głowy były nieco dłuższe i smuklejsze i kończyły się różowymi, delikatnymi dłońmi. Niewielkie twarze wydawały się zbyt obce, aby cokolwiek z nich wyczytać, jednak O’Mara wiedział już, że podstawowym źródłem informacji o odczuciach obcych było falowanie ich sierści. Długie futro oddawało wiernie każdą emocję, na dodatek chodziło o reakcje całkiem bezwiedne, co sprawiało, że istoty te nie były zdolne do kłamstwa czy nawet zamaskowania prawdy o sobie, niezależnie od intencji.
Wizualnie prezentowały się całkiem sympatycznie. Gdyby były dziesięć razy mniejsze, zapewne zamarzyłby w dzieciństwie o podobnym zwierzątku domowym. Niestety, nie były, jemu zaś nie pozwalano wówczas trzymać żadnych zwierząt.
Cofnął się nieco, gdy kolejni Kelgianie wyszli z rękawa i zaczęli gromadzić się przy nim w półkolu. Unieśli ciała, balansując na tylnych czterech parach odnóży. Głowy pochylili ku przodowi, tak że teraz ich oczy znajdowały się na równym poziomie. O’Mara poczuł się, jakby otoczyła go gromada futrzanych znaków zapytania.