Było mu o tyle nieswojo, że w zasadzie znalazł się w sytuacji kogoś nawiązującego pierwszy kontakt. Tyle tylko, że nie ryzykował wywołania międzygwiezdnej wojny, gdyby zdarzyło mu się powiedzieć albo zrobić coś niewłaściwego. Kelgianie uchodzili za istoty wysoce inteligentne i byli na tyle rozwinięci cywilizacyjnie, że na pewno wiedzieli o Ziemianach więcej niż on o ich rasie. To dawało nadzieję na niejaką wyrozumiałość.
Co zrobiłby w takiej sytuacji nieskalanie dyplomatyczny major Craythorne?
O’Mara wyciągnął dłoń do najbliższego Kelgianina, ale zaraz ją cofnął. W komputerze bibliotecznym nie było wzmianki o podobnym geście powitalnym. Wśród mieszkańców Ziemi stał się on powszechny jako znak zaufania i przyjaźni. Wywodził się z dawnych czasów, gdy podanie dłoni wykluczało jednoczesne użycie oręża. Niemniej dłonie Kelgian były drobne i chyba nazbyt liczne. O’Mara pomyślał, że zapewne właśnie uniknął pierwszego błędu.
— Nazywam się O’Mara — powiedział głośno i wyraźnie. — Czy mieliście udaną podróż?
Czy najpierw chcecie…
— Nazywam się Crenneth — odparł stojący naprzeciwko niego Kelgianin. Jego sierść falowała niespokojnie. — Statek był ciasny, kabiny niewygodne, a jedzenie okropne. Ziemianie z załogi mówili szybko i nie trwonili słów. Dlaczego ty mówisz tak wolno? Nie mamy problemów ze zrozumieniem przekazów werbalnych. A ty?
O’Mara przez chwilę nie wiedział, jak zareagować. Dopiero po chwili odchrząknął i odparł:
— Nie.
— Jesteś uzdrawiaczem? — spytał Crenneth. — Jeśli tak, jaki jest twój stopień starszeństwa?
— Nie — powtórzył O’Mara. — Jestem psychologiem.
Bez kwalifikacji, dodał w myślach.
— Zatem jesteś uzdrawiaczem umysłu — uznał Kelgianin. — Jaka to różnica?
— Może porozmawiamy o tym innym razem, w jakiejś wolnej chwili — odparł O’Mara, uznając, że nie powinien informować tej dociekliwej istoty o swoich brakach w wykształceniu i wątpliwościach. — Wcześniej chciałem zapytać, gdzie was najpierw zaprowadzić? Do waszych kwater czy do stołówki? Bagaże ze statku zostały już odesłane do miejsc zakwaterowania.
— Jestem głodny — powiedział inny gąsienicowaty, jeżąc lekko sierść. — Po niejadalnym żarciu ze statku wasza stołówka będzie miłą odmianą.
— Niczego nie gwarantujemy — odparł oschle O’Mara.
Crenneth wzburzył futro.
— Najpierw kwatery — powiedział w sposób sugerujący, że to on jest najważniejszy w grupie. — Prowadź. Czy Ziemianie mogą rozmawiać w trakcie marszu? Wydaje mi się, że utrzymanie podobnego ciała w postawie wyprostowanej musi wymagać koncentracji. Czy twoje ruchy głowy w dół i w górę oznaczają potwierdzenie czy zaprzeczenie?
— Potwierdzenie — rzekł O’Mara i ruszył jako pierwszy. Miał wrażenie, że Crenneth chciał powiedzieć coś jeszcze, ale się powstrzymał. Dochodzili do końca długiego korytarza o niepomalowanych jeszcze ścianach. Z przodu dobiegały coraz donośniejsze odgłosy pracy brygad budowlanych. Między wyciem świdrów i uderzeniami młotów można było usłyszeć ludzkie głosy.
Gdy doszli do skrzyżowania, ujrzeli, że główny korytarz jest w obu kierunkach zastawiony rusztowaniami, na których stoją ludzie z pistoletami malarskimi. Inni przygotowywali metalowe panele o ostrych jak noże krawędziach, starając się nie zrobić przy tym nikomu krzywdy. Całe sterty ciężkich arkuszy blachy leżały na rusztowaniach, wystając poza bezpośredni obszar prac. O’Mara chciał poprosić Kelgian, aby się zatrzymali, jednak oni sami już to zrobili. Falowanie ich sierści sugerowało silne wzburzenie.
O’Mara rozejrzał się w poszukiwaniu kogoś kierującego pracami, ale nie dojrzał nigdzie munduru Kontrolera. Widocznie ta grupa została podesłana przez cywilną firmę z zewnątrz. Nabrał więc powietrza w płuca.
— Chcę rozmawiać z brygadzistą! — zawołał. — Teraz, zaraz.
Z odległego o jakieś dwadzieścia jardów rusztowania zeskoczył rosły mężczyzna o czerwonej twarzy. Podbiegł, klucząc między sprzętem i stertami materiałów budowlanych, i stanął przed O’Marą. Kolor oblicza brygadzisty zapewne tylko po części wynikał z wysiłku podjętego w trakcie ciężkiej pracy. Poza tym facet był po prostu wkurzony. O’Mara spróbował najpierw podejść do niego sposobem Craythorne’a.
— Przepraszam, że przeszkadzam w pracy — powiedział, pokazując ruchem głowy na korytarz. — Prowadzę Kelgian, świeżo przybyły personel pielęgniarski, do ich kwater na poziomie czterdziestym trzecim. Zależy mi na tym, abyście zrobili dla nich przejście przez…
— I jeszcze czego — przerwał mu brygadzista, zerkając przez ramię O’Mary. — Zostały nam tylko dwie godziny, aby ukończyć ten odcinek korytarza. Zabierz ich pan do jadalni, daj im sałaty, cokolwiek te gąsiony jedzą. Albo idźcie na pięćdziesiąty pierwszy. Winda towarowa powinna już tam dojeżdżać. Stamtąd zejdziecie rampami na czterdziesty dziewiąty i jeśli skręcicie w lewo…
O’Mara słuchał tego, ale szybko uznał, że obejście terenu robót to nie jest dobry pomysł. Przede wszystkim nie mógł mieć pewności, że i tam nie natrafią na jakieś przeszkody. Po drugie — nie chciał ciągać grupy po całym Szpitalu. Pokręcił głową.
— To nie wchodzi w grę — powiedział.
— Wydaje ci się, że możesz tu rozkazywać? — warknął brygadzista. — Bierz swoich stażystów i znikaj. Szkoda czasu.
Ludzie w pobliżu przerwali pracę i nadstawili uszu. Po chwili w ich ślady poszli także ci na dalszych rusztowaniach i stopniowo w korytarzu zapadła cisza.
— Wasze rusztowania, zwłaszcza te ze stertami paneli, są na kółkach — zauważył O’Mara, starając się mówić spokojnie i rzeczowo. — Łatwo będzie je odsunąć, robiąc bezpieczne przejście dla mojej grupy. Leżący obok sprzęt i tak będziecie musieli niebawem poskładać i zabrać. Pomogę wam.
— Żadne takie — rzucił brygadzista tym samym, donośnym głosem. — Nie będziesz mi tu rozkazywać. Ani przeszkadzać. Spływaj. Za kogo się masz?
O’Mara starał się zachować spokój i nie podnosić głosu. Dwóch robotników zeskoczyło z pobliskiego rusztowania i podeszło do szefa. O’Mara odczekał, aż będą blisko, i przyjrzał im się dokładnie. Potem skinął każdemu z nich głową i dopiero wtedy się odezwał.
— Ogólnie mówiąc, wiem, kim jestem i co mogę. Nazywam się O’Mara. Waszych nazwisk wolę nie znać, na wypadek gdybym musiał złożyć raport o zajściu. Mam nadzieję, że moi stażyści przejdą tędy bez przeszkód. Nie chcemy, aby obcy personel doświadczał niewygód w Szpitalu. Proszę przygotować dla nich przejście. Obawiam się, że nie mogę ustąpić.
Craythorne pochwaliłby takie słownictwo i sposób wypowiedzi, pomyślał O’Mara.
Brygadzista był jednak odmiennego zdania. Najpierw porównał O’Marę do tępego i nadmiernie rozwiniętego fizycznie goryla, który próbuje wysławiać się jak człowiek, potem bardzo dokładnie określił, gdzie może się on udać wraz ze swoimi podopiecznymi.
Ostatecznie zasugerował szereg niemożliwych fizjologicznie czynności, które jego rozmówca miałby podjąć po przybyciu we wspomniane miejsce. Niestety, posługiwał się przy tym językiem dość prostym, aby autotranslatory Kelgian przełożyły wszystko, prawie słowo w słowo. O’Mara miał już dość ludzi, wedle których muskularna budowa wykluczała posiadanie rozumu, i kusiło go, aby zakończyć spór w tradycyjny sposób, za pomocą pięści, nóg i głowy.
Uniósł dłoń.
— Wystarczy — powiedział lodowatym tonem, który wytrącił tamtego z tokowania. — Jak się nie da po dobroci, załatwimy to inaczej. Tak się szczęśliwie składa, że mamy tu tuzin kelgiańskich pielęgniarzy i pielęgniarek, którzy chętnie zajmą się udzieleniem pierwszej pomocy ofiarom. Proszę wybierać.