Выбрать главу

– Ja się będę martwił o pieniądze, mała – powiedział, zaciągając się dziesiątym newportem. – Ty się martw o modę. Siedzę w branży od trzydziestu lat i rozumiem kreatywnych ludzi. Kiedy zaczniesz myśleć o forsie, wszystko ci się pomiesza.

A ona pokiwała głową, przekonana, że tak właśnie ma być.

Ufała Howardowi, ale tylko dlatego, że brakowało jej doświadczenia. Howard przeniósł jej „przedsiębiorstwo" do dużego pokoju w budynku nieopodal Siódmej Alei, gdzie po ścianach pomalowanych na szaro korytarzy roznosiły się dźwięki, a żeby wejść do damskiej toalety, trzeba było dysponować własnym kluczem. W budynku cuchnęło rozpaczą, obietnicami, marzeniami, które nigdy nie miały się spełnić, ale pracująca dotychczas w swoim małym mieszkaniu Victory czuła, że wykonała wielki krok naprzód.

Jej stroje dobrze się sprzedawały. Howard oznajmił, że firma w tym roku zarobi dwieście tysięcy. Była to suma, od której kręciło się jej w głowie.

– Oczywiście razem z moimi osiemdziesięcioma tysiącami i moimi trzydziestoma procentami. To sześćdziesiąt tysięcy plus osiemdziesiąt, czyli sto czterdzieści.

To nie wydawało się sprawiedliwe, ale była zbyt potulna, żeby się wykłócać.

– On z ciebie zdziera! – powiedziała Kit. Miały sąsiadkę, która była bankowcem, i pewnego wieczoru Victory opisała jej sytuację.

Sąsiadka pokręciła głową.

– Nikt tak nie robi interesów. Poza tym nie jest ci do niczego potrzebny. To całkiem proste – popyt i podaż. Możesz sama sobie z tym poradzić.

Był tylko jeden problem: Victory nie mogła się pozbyć Howarda, przynajmniej nie legalnie. W euforii wywołanej wolnością od problemów materialnych, podpisała z nim umowę, w której upoważniła go do pobierania trzydziestu procent od zysków przez resztę jej życia.

Była skazana na Howarda i jego smród. Nie mogła uwierzyć we własną głupotę i leżąc bezsennie w nocy, zastanawiała się, czy zdoła się jakoś pozbyć Howarda bez pomocy płatnego mordercy. Przysięgała w duchu, że jeśli uda jej się wyplątać z tej sytuacji, nigdy już nie będzie miała żadnego partnera…

I wtedy Howard zrobił coś dziwnego. Otworzył drugą firmę odzieżową w budynku po przeciwnej stronie ulicy.

Było to dziwne, ale Victory nie poświęciła temu zbyt wiele uwagi, gdyż oznaczało to, że Howard trochę jej odpuści. Każdego ranka przyjeżdżał do biura z Five Towns na Long Island, w tanim trenczu i z kartonowym pudłem oraz „Daily News". W pudle zawsze miał trzy kawy i knysze. Od razu szedł do telefonu i wisiał na nim przez jakieś trzy godziny, a potem wychodził do bistra na lunch. Howard zdawał się mieć niezliczonych szujowatych kumpli, z którymi godzinami trajkotał przez telefon. Victory zastanawiała się, kiedy którykolwiek z nich pracuje. W zasadzie jej to nie przeszkadzało, ale jako że biuro było jednym dużym pokojem, nie miała jak uciec od Howarda i jego konwersacji. Kiedy wreszcie kończył gadać, brał się do oceny jej projektów.

– To nic niewarte – mówił na przykład. – Kto w Minnesocie włoży coś takiego?

– Howardzie, ja jestem z Minnesoty. Usiłuje uciec od środkowego zachodu…

– A po co? Żebyś miała parę ładnych zdjęć w „Vogue"? Ładne zdjęcie nie sprzeda ubrań, wiesz chyba. Coś, czego potrzebujesz na sobotnią randkę ze swoim ukochanym, o to chodzi w sprzedawaniu ubrań. Nic zbyt fikuśnego. Mężczyźni lubią dziewczyny w czymś ładnym i spokojnym…

– Ale ja chcę zobaczyć swoje stroje w „Vogue" – syczała ze złością. – I zobaczę. Obiecuję ci to…

Wtedy Howard wychylał się, otaczając ich oboje swoim smrodem, i prezentował uśmiech. Miał szare zęby z białym nalotem w szczelinach, jakby niespecjalnie przykładał się do ich mycia.

– Przyjrzałaś się kiedyś bliżej projektantom w „Vogue"? – pytał. – Halston, Klein, nawet Scaasi, który dawniej nazywał się Isaacs, ale postanowił czytać swoje nazwisko od tyłu… To wszystko spedaleni Żydzi. Widziałaś wśród nich jakąś kobietę? A gdzie tam. To dlatego, że w modzie, i wszędzie indziej, w kinie, architekturze, malarstwie, najlepiej sprawdzają się mężczyźni. Nie bez powodu…

Howard nigdy nie wyjawił jej tego powodu, a ona nigdy nie pytała. Nie chciała usłyszeć odpowiedzi.

Za to klęła go w duchu i wracała do projektowania. Pewnego dnia, myślała. I powtarzała sobie, że jeśli zarobi dla Howarda wystarczająco dużo pieniędzy, to może on odejdzie i da jej spokój.

I kiedyś rzeczywiście tak się stało. Nie przyszedł rano, tylko dopiero około czwartej po południu. To trwało przez parę tygodni, a Victory czuła taką ulgę, że Howard nie sterczy jej nad głową, że nie pytała o powód. Zauważyła jednak, że niezależnie od tego, jak długo pracuje, Howard zawsze zjawia się przed jej wyjściem.

Kilka tygodni później wpadła na ulicy na Myrnę Jameson.

– Widzę, że Howard wprowadził cię do outletu Dress Barn – powiedziała Myrna.

Victory popatrzyła na nią ze zdumieniem, pokręciła głową i pomyślała, że Myrna z pewnością się myli.

– Na pewno chodzi ci o dom towarowy. Może o Bloomingdale'a…

– Skarbie – prychnęła Myrna. Złapała Victory za rękę. – Znam twoje ciuchy. Wszędzie rozpoznam te projekty. Przecież to moja działka, czyżbyś zapomniała?

– To niemożliwe – wyszeptała Victory.

Myrna wyciągnęła przed siebie dłonie.

– Wiem, co widziałam. Byłam w outlecie w Five Towns w niedzielę, mieli całą półkę ubrań, które wyglądały na twoje. Nawet te koronkowe rękawiczki ze wstążkami z welwetu… I o co chodzi z tą nową firmą Howarda, po drugiej stronie ulicy, pod 1411?

Oszołomiona Victory kręciła głową. W tej dzielnicy ludzie posługiwali się wyłącznie numerami domów, a Broadway 1411 był najbardziej tandetnym budynkiem w okolicy. Sterty ubrań sprzedawano tam sieciom sklepów detalicznych na aukcjach, niczym niewolników; ten budynek był brzydkim pasierbem przemysłu, pasierbem, o którym nikt nie chciał rozmawiać. Nagle poczuła koszmarne przerażenie. Podziękowała Myrnie i pobiegła na drugą stronę ulicy, między autami. To niemożliwe, myślała. Nawet Howard nie mógł być tak głupi i w tajemnicy sprzedawać jej ubrań pod 1411. To by zrujnowało jej nazwisko i jego inwestycję, to nie miało żadnego sensu. Przecież miesiąc temu sprawdzała spis towarów i wszystko się zgadzało…

To niemożliwie, pomyślała, usiłując się uspokoić.

Hol budynku pod 1411 zalatywał tłuszczem milionów torebek z żarciem na wynos, które znalazły się tam w ciągu ostatnich siedemdziesięciu lat. Na ścianie wisiał spis wszystkich firm w budynku, ale Victory nie wiedziała, czego szuka – Howard mógł dowolnie nazwać swoją firmę, z pewnością był dość sprytny, żeby nie użyć własnego nazwiska. Postanowiła iść na pierwsze piętro, gdzie odbywały się licytacje. No i oczywiście w ogromnym pokoju wypełnionym wieszakami z ubraniami czekającymi na swoją kolej do zlicytowania znalazła dwa rzędy strojów, które były duplikatami jej projektów. Pomacała tkaninę i się wzdrygnęła – te ubrania uszyto z tanich materiałów, które rozpadną się po dwóch czy trzech noszeniach i skurczą w pralni chemicznej. Odwróciła materiał na lewą stronę, szew były nierówny, niewykończony. Popatrzyła na metkę. Jej znakiem firmowym był różowy kwadrat z napisem „Victory Ford" wyszytym fantazyjnymi literami. Metka na tanich podróbkach była niemal identyczna, tyle że tutaj nazwisko brzmiało „Viceroy Fjord".

Odrzuciła ciuch, jakby był skażony, i cofnęła się o krok, z przerażeniem zasłaniając dłonią usta.