Victory uśmiechnęła się do siebie. Co ona sobie myślała? Naturalnie, że Lyne Bennett „uwielbiał" sztukę. W końcu był miliarderem. A pierwsze, co robią faceci po dojściu do wielkich pieniędzy (poza umawianiem się z supermodelką, rzecz jasna), to szlifują swoje ostre kanty sztuką i kulturą.
Victory odłożyła słuchawkę. Nagle humor się jej poprawił. Uznała telefon od Lyne'a Bennetta za znak, że coś się zmieni. Zdarzy się coś nowego i interesującego, czuła to przez skórę. Spojrzała bez strachu na telefon i zadzwoniła do Japonii.
Rozdział 3
Victory rozłożyła serwetkę i z ulgą rozejrzała się po restauracji.
Mimo fiaska nowej kolekcji cieszyła się, że mieszka w Nowym Jorku, gdzie kobieta nie musi udawać nikogo innego. Gdzie może być bezpośrednia i oznajmić: „Chcę tego!", i nikt nie traktuje jej jak antychrysta, który gwałci jakąś nienaruszalną zasadę dotyczącą zachowania kobiet.
Inaczej niż w Japonii, pomyślała ze złością.
– Panno Victory! Pani nie może odmawiać mojej propozycji! – upierał się pan Ikito, kiedy do niego zadzwoniła. – Pani kobieta. Słucha, co mówi mężczyzna. Mężczyzna wie lepiej.
W końcu musiała się poddać i zgodzić na przemyślenie swojej decyzji do następnego dnia. Co było naprawdę denerwujące.
– Skarbie, zmuś sklepy, żeby przyjęły twoje rzeczy – powiedział jej przyjaciel David Brumley, kiedy zadzwonił do Victory, by pocieszać ją po fatalnych recenzjach. – Nie daj się rozstawiać po kątach. To ty masz dyktować warunki. Jezu.
Łatwo mu było mówić. Sam był słynnym projektantem, ale także mężczyzną i gejem. I słynął z wybuchowości. Ludzie się bali Davida. A wyglądało na to, że absolutnie nikt nie boi się Victory Ford…
No dobra, nie zamierzała o tym myśleć. Nie teraz, podczas lunchu z najlepszymi przyjaciółkami w Michael's. Mimo wszystkich wzlotów i upadków Victory nigdy nie zmęczyło życie w Nowym Jorku i nadal ekscytowała się lunchem w Michael's. Restauracja była absurdalnie droga i równie koteryjna jak stołówka w szkole średniej, ale dzień, kiedy człowiek przestaje doceniać niemądre drobiazgi, jest dniem, w którym zmienia się w zasuszonego dupka. I nikt nie odbiera jego telefonów.
Pojawiła się pierwsza i skorzystała z okazji, by zlustrować otoczenie. Michael's było kosztowną restauracją dla tych, którzy pociągali za sznurki w mieście. Część z nich tak się uzależniła od przebywania w centrum uwagi, że jadała tu codziennie, jakby był to ekskluzywny country club. Jeśli chciało się przypomnieć ludziom o swoim istnieniu, należało zjeść lunch w Michael's – krążyły plotki, że rubryki towarzyskie płacą kelnerom za donoszenie, kto z kim jadł i o czym rozmawiał. Gorące stoliki naprawdę miały numerację od jednego do dziesięciu, a ją zapewne dlatego, że jadła w towarzystwie Nico O'Neilly i Wendy Healy (Victory była zbyt skromna, by dołączyć swoje nazwisko do listy ważnych osobistości), posadzono przy stoliku numer dwa.
Parę metrów dalej, lekko na uboczu znajdował się stolik numer jeden, najbardziej pożądany w restauracji. Nie tylko uważano go za „stolik władzy", ale również za najbardziej dyskretny, gdyż stal tak daleko od innych, że nie dawało się nic podsłuchać. Przy nimi siedziały trzy kobiety, które w myślach nazywała Królowymi Matkami. Starsze, mądrzejsze i co jakiś czas wpadające w dziką histerię, zrobiły niesłychaną karierę i przez te wszystkie lata bardzo wiele osiągnęły w mieście. Krążyły pogłoski, że sekretnie rządzą Nowym Jorkiem. Nie tylko osiągnęły na swoim polu wszystko, co można było osiągnąć, ale przez ponad czterdzieści lat życia w mieście nawiązały bliskie stosunki z wpływowymi ludźmi. I faktycznie, jedna z nich, Susan Arrow powiedziała przed laty: „Każdy był kiedyś nikim, nawet burmistrz".
Susan Arrow zapewne zbliżała się do siedemdziesiątki, ale odgadnięcie jej wieku było niemal niemożliwe. Coś się działo z kobietami sukcesu w chwili, gdy kończyły czterdziestkę – najwyraźniej czas się dla nich cofał i wyglądały lepiej i młodziej niż koło trzydziestki. Pewnie, że wstrzykiwano im botoks i wypełniacze, robiły lifting oczu, czasem nawet całej twarzy, ale to było coś głębszego niż tylko efekt działania skalpela chirurga. Dzięki sukcesowi i poczuciu spełnienia te kobiety promieniały, biła od nich życiowa energia. Susan Arrow pokonała raka, zrobiła sobie dwa liftingi i najprawdopodobniej silikonowy biust, ale co z tego? Wciąż była seksowna, ubrana w kaszmirowy sweter ecru z dekoltem w szpic (odsłaniającym nieco osobliwie młody dekolt) i spodnie z kremowej wełny. Victory i Nico zawsze powtarzały, że chciałyby w jej wieku wyglądać choć w połowie tak dobrze.
Susan była założycielką i prezeską znanej firmy public relations, ADL. Towarzyszyła jej Carla Andrews, słynna dziennikarka popularnych telewizyjnych wiadomości, oraz najmłodsza z całej trójki Muffie Williams, która jeszcze nie skończyła sześćdziesiątki. Muffie była prezeską amerykańskiej filii B et C, korporacji z branży towarów luksusowych, i najbardziej wpływową kobietą w branży amerykańskiej mody. Wygląd Muffie jednak mocno kontrastował z dziecinnym imieniem, typowym dla jej kręgów. Pochodziła z republikańskiej anglosaskiej elity (z rodziny bostońskich patrycjuszy), ale wyglądała bardzo francusko i niedostępnie. Ciemne włosy miała gładko ściągnięte w niewielki koczek i zawsze nosiła barwione na niebiesko okulary od Cartiera, w oprawkach z najprawdopodobniej osiemnastokaratowego złota. Była bezlitosną kobietą interesu, nie cierpiała idiotów, mogła uczynić projektanta sławnym albo zrujnować mu karierę.
Serce Victory mocniej zabiło, kiedy weszła do Michael's i ujrzała Muffie – nie tyle ze strachu, ile z podziwu. Dla niej Muffie była odpowiednikiem Micka Jaggera. Miała nieskazitelny gust i niemal niemożliwe do spełnienia wymagania. Dobre słowo Muffie znaczyło dla Victory ogromnie wiele, i choć niektórzy mogli uznać to za dziecinadę, wciąż wspominała jej rozmaite komentarze. Po pierwszym wielkim pokazie Victory w namiotach, sześć lat wcześniej, Muffie przyszła za kulisy, władczo poklepała ją po ramieniu i szepnęła swoim niespokojnym akcentem ze wschodniego wybrzeża:
– Bardzo dobrze, moja droga. Bardzo dobrze. Masz po-ten-cjał.
W innych okolicznościach Victory podeszłaby do stolika, żeby się przywitać, ale domyślała się, że reakcja Muffie na pokaz przypomina reakcję krytyków. Choć Muffie nie wspomniałaby o tym ani słowem, jej milczenie byłoby wymowne. Czasem lepiej było nie ładować się w potencjalnie niezręczne sytuacje. Kiedy Muffie podchwyciła jej spojrzenie, Victory postanowiła ograniczyć powitanie do neutralnego skinienia.
Teraz jednak Muffie nagle uniosła wzrok i dostrzegła, że Victory uśmiecha się z zakłopotaniem. Muffie nie wyglądała na urażoną. Wstała, odłożyła serwetkę na swoje miejsce i ruszyła ku Victory.
Jezu, pomyślała zdenerwowana Victory. Nie przyszło jej do głowy, że pokaz wypadł aż tak źle, żeby Muffie postanowiła osobiście jej to zakomunikować. Po dwóch sekundach Muffie stała nad nią, cienka jak patyk i odziana w zdobiony cekinami tweed.
– Skarbie, miałam do ciebie dzwonić – wyszeptała.
Victory popatrzyła na nią ze zdumieniem. Dotychczas Muffie nigdy nie zaszczyciła jej telefonem. Zanim jednak zdołała cokolwiek wykrztusić, Muffie dodała:
– Musisz wiedzieć, że twój pokaz był wspaniały. Krytycy nie mają pojęcia, jakie bzdury wygadują. Mylą się równie często, jak mają rację. Tylko tak dalej, moja droga, a może w końcu świat cię dogoni.
Po tym oświadczeniu Muffie poklepała Victory po ramieniu, dwa razy (jak królowa pasująca dworzanina na rycerza, pomyślała Victory) i powróciła do stolika.
Przez chwilę Victory siedziała zaszokowana, delektując się tym nieoczekiwanym komplementem, i nagle poczuła, że lada chwila eksploduje ze szczęścia. Takie momenty były rzadkie i niezależnie od tego, co miało ją czekać w przyszłości, wiedziała, że będzie szczyciła się słowami Muffie niczym cennym rodzinnym klejnotem, który będzie odkurzała, by podziwiać w chwilach zwątpienia.