Выбрать главу

– Ciągle liczyłem na to, że na ciebie wpadnę – ciągnął. – I wtedy moglibyśmy… No wiesz… – Prowokacyjnie wzruszył ramionami. – To znaczy, od razu cię polubiłem, wiesz? A nie lubię zbyt wielu ludzi. To znaczy, znam ich mnóstwo, ale tak naprawdę ich nie lubię…

Zerknęła na Lyne'a Bennetta, który patrzył ze zdumieniem na nią i Kirby'ego, i zapewne się zastanawiał, jakie to wspólne tematy mają Nico i model. Musiała to przerwać.

– Doskonale wiem, co masz na myśli – wyszeptała, nie odrywając oczu od wybiegu.

– No a teraz siedzę koło ciebie na pokazie mody! – wykrzyknął Kirby. – To… Co to za słowo? Miszmasz?

– Kismet. – Poprawiła się na krześle. To słowo nagle sprawiło, że ujrzała nieuchronne. Prześpię się z Kirbym Atwoodem, pomyślała rozgorączkowana. Nie wiedziała, kiedy to się zdarzy ani gdzie. Wiedziała jedynie, że się zdarzy. Zrobi to jeden jedyny raz, nikomu nie powie i nigdy tego nie powtórzy.

– Właśnie. Kismet – powtórzył Kirby. Uśmiechnął się do niej. – Podoba mi się to w tobie. Jesteś bystra, znasz znaczenie słów. Ludzie teraz nie mają pojęcia o takich rzeczach. Zauważyłaś?

Zarumieniona, pokiwała głową. Miała nadzieję, że nikt nie zwraca na nich uwagi. Na szczęście w namiocie było gorąco, więc jej zakłopotanie nie rzucało się w oczy. Korciło ją, żeby powachlować się programem, tak jak to robili niektórzy, celowo, demonstrując irytację z powodu opóźnienia, ale uznała to za zbyt prostackie.

Jakby wyczuwając niepokój, jeden z bębniarzy zaczął wybijać rytm, podjęty przez innych w pierwszym rzędzie po obu stronach wybiegu. Zrobiło się małe zamieszanie, Jenny Cadine w otoczeniu czterech ludzi z ochrony wyszła zza kurtyny oddzielającej wybieg od kulis i zajęła swoje miejsce, a tuż za nią Wendy.

Bębnienie przybrało na sile, a Wendy zaczęła opowiadać Nico o komarach w Maine. Robotnicy szybko zwinęli plastikową płachtę. Włączono oślepiające białe reflektory i nagle pojawiła się pierwsza modelka. Miała na sobie krótką kurtkę ze spiczastym kołnierzem o barwie ostrego różu, a do tego długą zieloną spódnicę, tuż za kostkę. Nico natychmiast przyszło do głowy, że te kolory powinny się gryźć, wyglądały jednak dobrze, śmiało, ale subtelnie, jakby takie zestawienie nie było niczym dziwnym. Potem jednak Nico się pogubiła. Zawsze miała podzielną uwagę, umiała skupić się na tym, co uważała za istotne, teraz jednak jej słynna koncentracja najwyraźniej ją zawiodła. Nico patrzyła na przechodzącą modelkę, usiłując zapamiętać szczegóły stroju, żeby później pogadać o nim z Victory, ale jej mózg odmawiał współpracy. Łomot werbli zdawał się kruszyć jej opór i mogła myśleć jedynie o Kirbym i rozkoszować się poczuciem kapitulacji.

Rozdział 2

Wspaniałości Tygodnia Mody przeminęły, namioty zwinięto i umieszczono gdzieś w Garment District, a miasto powróciło do zwyczajowej rutyny: pracy, pracy i jeszcze raz pracy.

W dawnym magazynie na Manhattanie, na Dwudziestej Szóstej Ulicy, tuż obok Piątej Alei, gospodarstwo Healych jak zwykle pogrążone było w chaosie. W niewykończonym lofcie, który od trzech lat służył za dom Wendy Healy, jej mężowi Shane'owi, ich trójce dzieci i gromadzie rybek, żółwi oraz chomików, z sufitu w holu zwisały wielokolorowe serpentyny z zeszłotygodniowych urodzin. Podłoga usiana była skurczonymi balonami z helem. Maluch o czerwonych policzkach, diabli wiedzą, chłopiec czy dziewczynka, wydzierał się na kanapie. Na podłodze mały ciemnowłosy chłopiec usiłował zniszczyć wóz strażacki z czerwonego metalu, tłukąc nim rytmicznie o porysowaną dębową podłogę.

Drzwi łazienki otworzyły się gwałtownie i Wendy Healy, w przekrzywionych okularach i opatulona japońskim kimonem, wpadła do pokoju. Podniosła malucha jedną ręką, drugą zaś wyszarpnęła chłopcu wóz strażacki.

– Tyler! – krzyknęła. – Ubieraj się do szkoły.

Chłopiec położył się na brzuchu i nakrył głowę rękoma.

– Tyler… – powiedziała Wendy ostrzegawczo.

Nie doczekała się odpowiedzi. Chwyciła go za górę od piżamy i podniosła.

– Powiedz: proszę – zażądał spokojnie.

Wendy kołysała malucha i usiłowała wyczuć nastrój syna. Miał tylko sześć lat i nie chciała mu ustępować, ale jeśli dzięki temu zamierzał iść do pokoju i włożyć ubranie, może warto było się upokorzyć.

– Dobrze. – Westchnęła. – Proszę.

– O co prosisz? – zapytał, pewien zwycięstwa. Wendy wywróciła oczyma.

– Proszę, idź do pokoju i przygotuj się do szkoły. Twarz chłopca przybrała chytry wyraz.

– Zapłać – zażądał.

– Co takiego? – Szeroko otworzyła usta.

– Zapłać mi – powtórzył protekcjonalnie i wyciągnął rękę. Wendy się skrzywiła.

– Ile?

– Pięć dolców.

– Trzy.

– Dobra.

Uścisnęli sobie ręce i Tyler pognał do pokoju, zachwycony, że raz jeszcze wygrał z matką.

– Mamona – oznajmiło dziecko, które było dziewczynką i miało siedemnaście miesięcy. Wendy mogłaby przysiąc, że pierwszym wypowiedzianym przez nie słowem była „mamona", zamiast „mama". Cóż jednak można na to poradzić?

– Mamona. Słusznie, skarbie. To dobra rzecz. – Wendy wmaszerowała do sypialni. Jak w całym mieszkaniu stały tu tylko niezbędne sprzęty, a jednak można było odnieść wrażenie, że robi się z niej coraz większa graciarnia. – To dobra rzecz, prawda, skarbie? – zapytała znacząco, patrząc z niechęcią na swojego męża, Shane'a, który nadal leżał w łóżku.

– Usiłujesz mi coś zasugerować? – zapytał.

O Boże. Ton jego głosu wskazywał na to, że Shane znów będzie stroił fochy. Już nie mogła tego znieść. Od ostatniej Gwiazdki, niemal przez cały rok, jego nastrój oscylował między obojętnością a wrogością, jakby nagle Shane stał się zakładnikiem własnego życia.

– Możesz mi pomóc, skarbie? – zapytała, z trudem ukrywając irytację. Podniosła roletę niczym pirat wciągający flagę na maszt. Miała ochotę na niego wrzasnąć, ale po dwunastu latach małżeństwa wiedziała, że Shane kiepsko znosi damską agresję – gdyby krzyczała, zaparłby się jeszcze bardziej.

Shane usiadł, skrzywił się, przeciągnął i szeroko ziewnął. Mimo że był dupkiem i okropnie ją wkurzał, Wendy poczuła obrzydliwy przypływ czułości. Shane był taki przystojny i seksowny, że gdyby nie dziecko na jej rękach, pewnie usiłowałaby namówić męża na seks. Jednak nie mogła nagradzać go robieniem laski za złe zachowanie.

– Tyler to rozwydrzony bachor – powiedziała. – I nie widziałam Magdy…

– Pewnie siedzi w swoim pokoju i ryczy – oświadczył Shane lekceważącym tonem.

– Wszyscy się spóźnimy – powiedziała Wendy.

– Gdzie stara pani Jakjejtam?

– Pani Minniver – poprawiła go Wendy. – Nie wiem. Pewnie też się spóźnia. Pogoda do dupy… Możesz potrzymać małą? Przynajmniej wezmę prysznic.

Cisnęła w niego córką. Dziewczynka chwyciła nastroszone, metroseksualne włosy ojca (siedem lat wcześniej Shane przeszedł przeszczep włosów, za który zapłaciła Wendy) i pociągnęła je radośnie, a równie rozbawiony Shane potarł jej nos. Wendy znieruchomiała, wzruszona tym obrazkiem. Czy istniał lepszy ojciec od Shane'a? Dobry nastrój prysł, kiedy Shane oznajmił:

– Dziś musisz zabrać dzieci do szkoły. Mam spotkanie.

– Jakie spotkanie? – zapytała Wendy z niedowierzaniem. – Spotkanie o dziewiątej rano?

– O wpół do dziesiątej. W restauracji. Nie przebiję się ze szkoły przez całe miasto.

– Nie możesz przełożyć na później?