– Nie, Wendy – odparł z udawaną cierpliwością, jak gdyby tłumaczył to już nie pierwszy raz. – To spotkanie z wykonawcą. I inspektorem budowlanym. Wiesz, jak trudno się umówić z tymi ludźmi? Ale jeśli chcesz, żebym to przełożył, proszę bardzo. Poczekajmy z otwarciem restauracji jeszcze ze dwa miesiące. Co tam, to twoja forsa.
O Boże, pomyślała. Znowu się nabzdyczył.
– Nasza forsa, Shane – powiedziała łagodnie. – Powtarzałam ci to milion razy. Pieniądze, które zarabiam, należą do naszej rodziny. Do nas. Do ciebie i mnie.
Gdyby było odwrotnie, gdyby to on zarabiał wszystko, a ona ani grosza, nie chciałaby, żeby mąż jej to wytykał i mówił, że pieniądze należą do niego.
– Pomyślałam sobie… może nie jesteś szczęśliwy, zajmując się tą restauracją. Może powinieneś wrócić do pisania scenariuszy.
Równie dobrze mogłaby pomachać bykowi czerwoną płachtą przed nosem.
– Kurwa, Wendy – warknął. – Czego ty chcesz?
Umilkła i zacisnęła zęby. Od razu przyszło jej do głowy, że potrzebuje wakacji, z dala od niego i dzieci, ale szybko uświadomiła sobie, że wcale nie pragnie jechać na żadne wakacje, tylko robić jeszcze więcej filmów. A mówiąc całkiem szczerze, chciała, zęby jeden z jej filmów zdobył Oscara jako najlepszy film roku (dotychczas nominowano pięć jej filmów, ale żaden nie otrzymał nagrody), i chciała przejść po czerwonym dywanie na scenę i podziękować wszystkim („Szczególnie pragnę podziękować mojemu kochanemu mężowi Shane'owi. Bez jego wsparcia nie zdołałabym tego osiągnąć"), i zostać później uhonorowana. Jednak powiedziała cicho:
– Chcę tylko, żebyś był szczęśliwy, Shane. Żebyśmy wszyscy mogli być szczęśliwi.
Poszła do łazienki, odkręciła kurki i weszła pod prysznic. Jezu Chryste, pomyślała. Co mam zrobić z Shane'em, do cholery?
Zamrugała pod strumieniem gorącej wody, macając dookoła, by znaleźć butelkę. Zbliżyła ją do twarzy i ulżyło jej, że jest tam jeszcze resztka szamponu. Mydląc włosy, zastanawiała się, co zrobić, żeby pomóc Shane'owi. W końcu był dorosłym facetem. Miał trzydzieści dziewięć lat. (Choć zwykle wyglądał młodziej. Znacznie młodziej. Żartowała, że to jej czwarte dziecko). Czyżby przechodził kryzys związany ze zbliżającą się czterdziestką? Czy też chodziło o pieniądze i o to, że Shane od ponad dziesięciu lat żadnych nie zarobił?
Ale to nie było nic nowego. Wendy utrzymywała go od niemal piętnastu lat, od dnia, w którym się poznali. Pracowała w dziale badawczo-rozwojowym w wytwórni filmowej, a Shane zamierzał zostać wielkim filmowcem. Nie reżyserem, lecz właśnie filmowcem. Był trzy lata młodszy od niej, a wtedy nie tak często widywano dwudziestosiedmiolatki z dwudziestoczterolatkami. Ze swoją urodą mógł bez trudu zostać aktorem, aktorstwo jednak było poniżej jego godności, za mało intelektualne. Mieszkał z trzema innymi facetami w ruderze na bulwarze w Santa Monica, co średnio rokowało związkowi (czy choćby romansowi), więc wprowadził się do Wendy już po dwóch tygodniach. Mawiał, że jest kreatywnym geniuszem, ona zaś była geniuszem praktycznym. Nie przeszkadzało jej to. Shane był cudowny i słodki, choć nieco nerwowy. Pisał scenariusz i usiłował zdobyć pieniądze na niezależny film. Pomogła mu. Nakręcenie dzieła Shane'a pochłonęło dwa lata i trzysta tysięcy dolarów. Dzieło wysłano do Sundance, gdzie okazało się hitem, więc wzięli ślub.
A potem, na typowo hollywoodzką modłę, nic się nie wydarzyło. Shane'owi zlecono pisanie scenariuszy, żaden jednak nie trafił do realizacji. Szczerze mówiąc, scenariusze Shane'a nie były zbyt dobre, ale Wendy zostawiała tę informację dla siebie. Powtarzała sobie, że to bez znaczenia – Shane ją wspierał, był świetnym ojcem i dobrze się bawili, więc nic jej to nie robiło. Z powodów, których nie mogła pojąć, ona sama robiła karierę. Odniosła olbrzymi sukces, ale nie lubiła się nad tym rozwodzić. Jej pozycja była ważna tylko dlatego, że nie musieli się martwić o pieniądze, chociaż w skrytości ducha i tak się przez cały czas martwiła. Martwiła się, że straci pracę albo że pieniądze się skończą, i co wtedy? A Shane, który od pisania scenariuszy przeszedł do pisania powieści (niepublikowanej), obecnie usiłował otworzyć restaurację. Wendy już wyłożyła na nią mniej więcej ćwierć miliona dolarów. Niewiele wiedziała o tym projekcie, bo brakowało jej czasu. Zapewne był skazany na klęskę. Ale mogła przecież odliczyć to sobie od podatku…
Wyskoczyła spod prysznica. W tej samej chwili Shane wszedł do łazienki i podał jej komórkę. Spojrzała na niego ze zdumieniem.
– Josh – powiedział i się skrzywił.
Westchnęła z irytacją. Josh, jeden z trojga jej asystentów, arogancki dwudziestotrzylatek, nawet nie starał się ukryć swojego przekonania, że to on powinien być na miejscu Wendy. Już od dawna usiłowała jasno dać mu do zrozumienia, że poranki należą do rodziny i nie powinien dzwonić przed dziewiątą, chyba że w nagłym wypadku. Josh jednak nie słuchał i zwykle dzwonił ze trzy razy między wpół do ósmej a kwadrans po dziewiątej, kiedy Wendy docierała do pracy.
Przyłożyła słuchawkę do ucha, jednocześnie susząc ręcznikiem nogi.
– Ranny ptaszek, jak zawsze, Josh – powiedziała.
Zapadła krótka, oskarżycielska cisza. Josh nie potrafił pojąć, że ludzie mogą wieść jakiekolwiek życie poza pracą, ale skoro tak, sugerowało jego milczenie, nie powinno im się dawać żadnej władzy – zwłaszcza nad nim.
– Dzwonił Vic-tor Mat-rick – przesylabizował. – Myślałem, że to dla ciebie ważne.
Kurwa, miała ochotę wrzasnąć. Kurwa, kurwa, kurwa. Victor Matrick był prezesem zarządu Splatch-Verner, właściciela Parador Pictures, wytwórni Wendy.
– Co mu powiedziałeś?
– Ze chwilowo jesteś nieosiągalna, ale spróbuję się z tobą skontaktować. – Umilkł. – Mam do niego zadzwonić?
– Daj mi moment, dobrze? – Obwiązała ręcznik wokół piersi i wypadła z łazienki do kuchni. Pani Minniver już przyszła i marszcząc brwi, karmiła dzieci bajglami z serkiem. O dziwo, Tyler i Magda byli ubrani do szkoły.
– Dzień dobry – niechętnie powiedziała pani Minniver z nienagannym angielskim akcentem.
Zarabiała sto pięćdziesiąt tysięcy rocznie i Wendy żartowała sobie, że większość niań dostaje sto tysięcy, jednak akcent pani Minniver kosztuje dodatkowe pięćdziesiąt. Wendy pośpiesznie jej pomachała i pobiegła do składziku, szumnie nazywanego gabinetem. Stało tam metalowe biurko, nowy komputer, kilka zamkniętych pudeł, zabawki, rozmaite DVD, duża bieżnia (użyta raz) i trzy pary nart. Wendy usiadła na miękkim biurowym fotelu.
– Teraz mnie połącz z Victorem – powiedziała do słuchawki.
Ręcznik się zsunął, a ona popatrzyła na swoje piersi. Jezu, naprawdę obwisły. Kiedyś były jej dumą i radością, ale teraz przypominały dwie duże spłaszczone gruszki. Będzie musiała poważnie rozważyć operację…
– Victor Matrick na linii – rozległ się głos Josha, trochę szyderczy, trochę służalczy.
– Witaj, Victorze – powiedziała Wendy serdecznie.
– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam – odezwał się natychmiast.
– Ani trochę.
– Chodzi o ten nasz film. Prosię w sosie. Zakładam, że będę mógł zaprowadzić na to swoje wnuki?
Co jest, kurwa? O czym on gada, do cholery?
– To chyba zależy od wieku twoich wnuków, Victorze – odparła ostrożnie. Czy to możliwe, że nic nie wiedział o tym filmie? – To nasza najważniejsza romantyczna komedia na sezon przedświąteczny…
– A więc to nie jest kino familijne – powiedział Victor.
– Nieee. – Starannie dobierała słowa. – To komedia romantyczna, która rozgrywa się przede wszystkim w modnej restauracji w West Village. Grają Jenny Cadine i Tanner Cole…
– Wiedziałem, że gra Jenny Cadine, tylko nie mogłem zrozumieć, czemu zgodziła się na rolę prosiaka. – Ku wielkiej uldze Wendy Victor zarechotał.