– Z całą pewnością większość Ameryki marzy, żeby to zobaczyć, jednak szczerze mówiąc, Victorze, tytuł Prosię w sosie pochodzi od nazwy restauracji.
– No dobrze, Wendy, widzimy się o piątej – powiedział, kiedy już doszedł do siebie po ataku śmiechu.
– Zgadza się, Victorze. O piątej – powtórzyła gładko, choć chciało się jej wyć. Od dwóch tygodni projekcja była zaplanowana na czwartą.
– Myślałem, że projekcja jest o czwartej – syknął Josh, gdy tylko Victor odłożył słuchawkę. Asystenci zwyczajowo słuchali rozmów szefów, by w razie potrzeby sporządzać notatki.
– Bo była – odparła Wendy sarkastycznie. – Ale teraz, jak rozumiem, jest o piątej. Musisz zadzwonić do wszystkich i poinformować ich o zmianie.
– A jeśli nie będzie im pasowało?
– Wierz mi, że będzie pasowało. Powiedz im tylko, że Victor Matrick zmienił godzinę projekcji.
Odłożyła słuchawkę i z jękiem rozsiadła się w fotelu. Od lat ludzie twierdzili, że Victor Matrick, którego nazywano Dziadkiem, wariuje, a dzisiejszy telefon zdawał się to potwierdzać. Tego tylko jej było trzeba: gdyby Victor oszalał i został zmuszony do rezygnacji, firma sprowadziłaby kogoś na jego miejsce, a Wendy zapewne pierwsza poszłaby do odstrzału. Ludzie na jej stanowisku tak zawsze kończyli. Niezależnie od wyników, szef Parador Pictures zawsze był mianowany zgodnie z kaprysem dyrektora zarządzającego. I co ona by wtedy poczęła? Co by się stało z jej dziećmi? Z Shane'em?
Cholera jasna, pomyślała, podnosząc ręcznik. To znaczyło, że będzie musiała pracować nawet ciężej niż dotychczas, i bardzo uważać. Pewnie zastąpią Victora kimś z firmy, co oznacza, że Wendy będzie musiała zabiegać o względy rozmaitych dyrektorów i szefów różnych działów podległych Victorowi. Moment był najgorszy z możliwych. Parador wypuszczał szesnaście filmów rocznie, a ona nad wszystkim czuwała – od kupna praw do materiału, zatrudnienia scenarzystów i reżyserów, aktorów i ekipy, przez zatwierdzenie budżetu, wizyty na planach, oglądanie nakręconych materiałów i sporządzanie notatek dla montażystów, aż po decyzje dotyczące budżetu na reklamę i promocję. Do tego przychodziła na premiery, ale przede wszystkim teraz zajmowała się przygotowaniem produkcji filmu, który uważała za najważniejszy w swojej karierze. Film nosił tytuł Pielgrzym w łachmanach, zdjęcia miały się rozpocząć za dwa miesiące. Pielgrzym w łachmanach był Dziełem – takim filmem, jaki pewnego dnia chciałby zrobić każdy z branży, filmem, dla którego ludzie żyją, dla którego człowiek w ogóle chce trafić do tego biznesu. Teraz jednak film ten przypominał niemowlę. Wymagał bezustannej atencji – kąpieli, karmienia, zmiany pieluszek, jeśli miał dożyć do następnego etapu. Ostatnie, czego jej teraz było trzeba, to przymusowe bratanie się z kim popadnie…
Telefon zadzwonił. Popatrzyła na numer i ujrzała, że znów dzwoni ktoś z budynku Splatch-Verner. Czyżby Victor?
– Halo? – powiedziała dziarsko.
– Wendy? – spytał ostrożnie cienki głosik po drugiej stronie.
– Tu Miranda. Miranda Delaney. Asystentka Nico O'Neilly…
– Mówiła tak, jakby nie miała żadnych zmartwień (bo pewnie nie ma, pomyślała Wendy).
– Jak się masz, Mirando? – zapytała Wendy.
– Dobrze… – odparła Miranda powoli, po czym odchrząknęła: – Nico kazała mi sprawdzić, czy dasz radę przyjść dziś na lunch. W Michael's?
– No tak. Lunch. – Kompletnie zapomniała i pewnie odwołałaby lunch w związku z projekcją, ale szybko zmieniła zdanie. Jeśli Victor dążył do samozniszczenia, wsparcie Nico mogło się okazać nieocenione, zwłaszcza że Nico miała mocną pozycję w Splatch-Verner, kombinowała potajemnie, jak zostać szefową całego działu wydawniczego. Gdyby się to udało, znalazłaby się bezpośrednio pod Victorem. Wendy – miała tylko nadzieję, że Nico dostanie tę posadę, zanim Victor straci rozum.
Siedząc sztywno na kanapie limuzyny, w drodze na lotnisko śmigłowcowe w East Side, Nico O'Neilly była przekonana, że panuje nad sytuacją. Miała na sobie czarną marszczoną bluzkę, która podkreślała jej złocistą cerę, i granatowy kostium uszyty w Paryżu przez jedną z wyjątkowych szwaczek Victory. Ściśle opinający ciało kostium był zwodniczo skromny. Miała co najmniej pięćdziesiąt takich kostiumów (niektóre ze spodniami) z rozmaitych tkanin, od białego jedwabiu po brązowy tweed, co oznaczało, że nie mogła utyć choćby pół kilograma, ale również i to, że rano nigdy nie musiała się martwić, co na siebie włożyć. Jej konsekwencja w doborze stroju dawała personelowi i współpracownikom Nico poczucie, że zawsze wiedzą, czego się po niej spodziewać, a Nico spokojną pewność, że każdy dzień zacznie się tak samo…
O Boże, pomyślała.
Samochód jechał teraz przez aleję Roosevelta. Nico odwróciła głowę i spojrzała na ponure brązowe budynki kompleksu, który ciągnął się wzdłuż niemal całej ulicy. Coś w niej drgnęło na widok tej identyczności, nagle poczuła się pokonana.
Drgnęła niespokojnie. W zeszłym roku zaczęły ją nękać chwile desperackiej pustki, jakby nic tak naprawdę nie miało znaczenia, jakby nic nie mogło się zmienić, nic nie było nowe. Widziała życie przed sobą – jeden ciągnący się bez końca dzień po drugim, a każdy z nich w zasadzie taki sam. Tymczasem czas mijał, a jej nie przytrafiało się nic poza tym, że robiła się coraz starsza i mniejsza, i pewnego dnia będzie wielkości kropki, a potem po prostu zniknie. Pff] Jak mały liść, spalony pod lupą na słońcu. Te uczucia ją szokowały, gdyż nigdy dotąd nie odczuwała trosk egzystencjalnych. Brakowało jej na to czasu. Przez całe życie walczyła o to, żeby stać się tym, kim obecnie była – jednostką, Nico O'Neilly. I nagle, pewnego ranka, czas ją dogonił, obudziła się i zrozumiała, że jest już u celu. Zdobyła wszystko, na co tak harowała: zrobiła oszałamiającą karierę, miała (tak jakby) kochającego męża, który budził jej szacunek, i piękną, jedenastoletnią córkę, którą uwielbiała.
Powinna piać z zachwytu, a jednak czuła się zmęczona. Miała wrażenie, że to wszystko należy do kogoś innego.
Chwyciła kolorowy pantofel za obcas i wcisnęła go na stopę. Nie powinna tak myśleć. Nie mogła dopuścić do tego, żeby przygnębiały ją jakieś dziwne, niewytłumaczalne emocje.
Zwłaszcza nie tego ranka, przypomniała sobie, ranka, który był potencjalnie zasadniczy dla jej kariery. Przez ostatnie trzy miesiące starała się o spotkanie z Peterem Borschem, nowym prezesem zarządu Huckabees, gigantycznej sieci sklepów, która najwyraźniej przygotowywała się do podboju świata. Huckabees nie zamieszczało reklam w czasopismach, ale to się mogło w każdej chwili zmienić. Nico wydawało się to oczywiste, ale ona jedna w całym dziale wydawniczym wpadła na to, żeby nawiązać kontakt z Huckabees. Większość ludzi w Splatch-Verner uważała tę firmę za „niskopółkową". Nico jednak nie była snobką i od wielu lat śledziła karierę Petera Borscha we wzmiankach w „World Street Journal". Peter pochodził z plebsu, ale ukończył zarządzanie na Harvardzie, i to na pełnym stypendium. Nico miała pewność, że jako prezes Peter wprowadzi ogromne zmiany, a ona chciała współpracować z nim od samego początku. Jednak spotkanie wymagało wielu tygodni czarowania Petera, wysyłania mu odręcznie napisanych wiadomości, przedmiotów i książek, które jej zdaniem mogły go zainteresować, w tym rarytasu, czyli pierwszego wydania Sztuki wojennej. W końcu, pięć dni temu, Peter sam zadzwonił i przystał na spotkanie.
Nico wyjęła puderniczkę i szybko sprawdziła makijaż. To spotkanie właściwie nie leżało w zakresie jej obowiązków (w praktyce odpowiadał za to jej szef, Mike Harness), jednak pół roku wcześniej doszła do wniosku, że jej niedawne ponure przemyślenia to wynik rutyny. Cudownie być naczelną „Bonfire", ale piastowała to stanowisko już od sześciu lat, od trzydziestego szóstego roku życia – została najmłodszą naczelną w pięćdziesięcioletniej historii czasopisma. Niestety, sukces był jak piękność, która po paru dniach, gdy człapie w brudnych skarpetach, przestaje fascynować. Wobec tego Nico postanowiła, że awansuje w firmie. Najwyższym stanowiskiem była prezesura zarządu Splatch-Verner, ale żeby ją dostać, musiała najpierw zdobyć posadę oczko niżej, czyli stanąć na czele działu wydawniczego. Jedyną potencjalną przeszkodą był jej szef, Mike Harness, który zatrudnił Nico sześć lat wcześniej. Chodziło jednak o zasadę: jeszcze żadna kobieta nie szefowała zarządowi jakiegokolwiek działu Splatch-Verner, i nadeszła pora, by to zmienić.