Miesiąc wcześniej, kiedy jej asystentka wyśledziła pierwsze wydanie Sztuki wojennej, Nico poszła do Victora Matricka, by poprosić o pozwolenie na taki wydatek – książka kosztowała ponad tysiąc dolarów. Naturalnie musiała wytłumaczyć, po co jej ona, i złożyć sprawozdanie z dotychczasowych postępów, a Victor pochwalił ją za „twórczą postawę". Co za ironia, że Mike nie umieścił jej na liście mówców na spotkaniu – w przeciwnym razie na pewno nie knułaby za jego plecami. Jednak ta wzgarda była ostentacyjną zniewagą, ludzie gadali o tym tygodniami przed spotkaniem i po. Jeśli Mike chciał ją wygryźć, powinien bardziej się przyłożyć.
Mike popełnił jednak błąd, a ona musiała tylko działać po jego myśli. Jeśli spotkanie w Huckabees pójdzie źle, wina spadnie na Mike'a. Jeśli pójdzie dobrze, a Mike poleci do Victora, Victor natychmiast się zorientuje, co jest grane. Nic nie mogło umknąć jego przerażającym, niebiesko-żółtym oczom, i z pewnością nie spodobałoby mu się, że Mike się zniża do takich metod.
Te przemyślenia plus widok miasta w oddali sprawiły, że znowu poczuła się jak swoje stare, wojownicze wcielenie. Kiedy helikopter mijał wysokie budynki przypominające las szminek, Nico poczuła coś na kształt seksualnego podniecenia, jak zawsze, gdy patrzyła na znajomy krajobraz z betonu i stali. Nowy Jork nadal był najwspanialszym miejscem na świecie i z pewnością jednym z niewielu, gdzie kobieta taka jak ona nie tylko mogła przeżyć, ale i rządzić. Gdy helikopter przeleciał nisko nad Williamsburg Bridge, nie mogła nie pomyśleć: To miasto należy do mnie.
W każdym razie zamierzała zrobić wszystko, żeby tak było, i to wkrótce.
Ekspres do kawy wydał z siebie wyrażający zadowolenie bulgot stworzenia, które właśnie opróżnia jelita, i przez filtr strzyknął wodą do pojemnika.
Nawet ten ekspres jest szczęśliwszy ode mnie, pomyślała Victory ze smutkiem, lejąc gorzki płyn do skromnego białego kubka.
Popatrzyła na zegar, chociaż wcale nie miała ochoty przypominać sobie, która godzina. Była jedenasta rano, a Victory nadal siedziała w domu, w piżamie z niebieskiego chińskiego jedwabiu w wesołe pieski. Pomyślała, że może to jakiś chiński dowcip – w końcu Chińczycy uwielbiali najlepszego przyjaciela człowieka, ale na talerzu.
Był to również ironiczny komentarz do sytuacji, pomyślała, wsypując do kawy trzy kopiaste łyżeczki cukru. W ostatnich trzech tygodniach czuła się tak, jakby ją pożerano, a później wypluto.
Spróbowała czegoś nowego i jej wysiłki spełzły na niczym. Świat był niezwykle okrutnym miejscem.
Wzięła kubek i wyszła z kuchni, przez pokój z wbudowanymi regałami i płaskim telewizorem, potem przez hol i po schodkach w dół, do salonu z włączonym kominkiem. Mieszkanie nazywane było przez agentów nieruchomości „małym klejnotem". Patrząc na łukowate sklepienie, wysokie na cztery metry, z którego zwisał wspaniały żyrandol z bakaratu, zastanawiała się, jak długo będzie ją jeszcze stać na ten lokal.
Jej firma oficjalnie przeżywała kryzys.
Victory przysiadła ze znużeniem na kanapie, która biegła przez całą długość wychodzących na ulicę oszklonych drzwi. Przez ostatnie dwa i pół tygodnia podróżowała. Opuściła miasto trzy dni po katastrofalnym pokazie, na małym stoliku z mahoniu wciąż leżała schludna kupka gazet z recenzjami. Krytycy nie byli wyrozumiali. Minął prawie miesiąc, ale ona wciąż pamiętała każde miażdżące słowo: „Bez wiktorii", „Straciła zdolności", „Rozczarowanie" i, co gorsza, „Kto miałby nosić te stroje, a jeśli już, to gdzie?", i w końcu ostry tekst: „Victory Ford to raczej artystka estradowa, a nie prawdziwa projektantka, co stało się jasne podczas jej ostatniego pokazu, gdy usiłowała zabłysnąć haute couture"… – Te słowa prześladowały ją jak smród. Wiedziała, że większość artystów nie czyta recenzji, ale Victory nie mogła odwrócić się plecami do nieprzyjemnej rzeczywistości. Lepiej było znać prawdę i sobie z nią poradzić. Powinna wywalić te recenzje, ale gromadziła je razem z innymi. Pewnego dnia zapewne przeczyta je i się pośmieje. A jeśli nie będzie mogła się śmiać, to już bez znaczenia, bo wtedy nie będzie projektantką. A jeśli nie będzie projektantką, to wszystko jedno, bo będzie martwa.
Wyjrzała przez okno i westchnęła. Pewnie była zbyt stara na to, żeby postrzegać świat tylko w czerni i bieli, nadal wierzyć, że lepiej umrzeć niż nie projektować, ale tak właśnie się czuła przez całe życie, od chwili gdy jako ośmiolatka siedziała w poczekalni u dentysty i po raz pierwszy wzięła do ręki „Vogue" (później uświadomiła sobie, że jej dentysta musiał być znacznie bardziej stylowy, niż sądziła). Oglądając liczne strony z modą, nagle przeniosła się do innego świata – miejsca, jak się zdawało, nieograniczonych możliwości, gdzie mogło zdarzyć się wszystko. I wtedy recepcjonistka zapytała ją o nazwisko, a Victory uniosła wzrok i ze zdumieniem ujrzała, że siedzi na składanym krześle z zielonego plastiku, w ciasnym pomieszczeniu z obłażącymi, pomalowanymi na kolor musztardy ścianami. Każdy szczegół zdawał się większy niż wcześniej, a Victory przeżyła objawienie. Nagle zrozumiała, do czego jest stworzona. Miała zostać projektantką mody. To jej było pisane.
Była dziwadłem, rzecz jasna, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziała. W dzieciństwie i jeszcze wiele lat później zakładała, że wszyscy są tacy jak ona i, podobnie jak ona, doskonale wiedzą, co zrobić ze swoim życiem. Pamiętała, że jako dziesięciolatka bezczelnie mówiła innym dzieciakom, że zostanie projektantką mody, chociaż nie miała pojęcia, jak to osiągnąć ani czym tak naprawdę zajmują się projektanci…
Ta młodzieńcza ignorancja była dobra, pomyślała, wstając i chodząc po orientalnym dywanie przed kominkiem. Dzięki temu śmiało podążyła za swoim szaleńczym marzeniem. Teraz na pewno zabrakłoby jej odwagi.
Pokręciła głową na wspomnienie początków w Nowym Jorku. Wszystko było takie nowe, takie podniecające. Miała bardzo mało pieniędzy, ale nie czuła strachu – mogła jechać tylko w jedno miejsce, właśnie tam. Od pierwszych dni miasto zdawało się spełniać jej marzenie. W wieku osiemnastu lat przeniosła się tam, by studiować w Fashion Institute of Technology i pewnego dnia – na początku jesieni, ciągle było ciepło, ale w powietrzu czuło się nadchodzącą zimę, całkiem jak dzisiaj – jechała metrem, i jakaś kobieta zapytała, gdzie Victory kupiła marynarkę, którą ma na sobie. Victory popatrzyła na pasemka kobiety, jej przebojowy kostium, do którego nieznajoma włożyła koszulę z doczepianą muszką, bardzo wtedy modną, i z arogancją młodości odparła śmiało:
– To moje. Jestem projektantką mody.
– Jesteś projektantką mody – powtórzyła kobieta tonem sugerującym, że jej nie wierzy. I niby czemu miała uwierzyć, pomyślała Victory: byłam chuda, płaska jak deska i wyglądałam na znacznie mniej niż swoje osiemnaście lat. – No to przyjdź do mnie.
Kobieta pogrzebała w torebce od Louisa Vuittona (Victory nigdy nie zapomniała tej torebki – wtedy uznała ją za niesłychanie szykowną) i wyciągnęła wizytówkę.
– Prowadzę dział zakupów w domu towarowym. Spotkajmy się o dziesiątej w poniedziałek, przynieś swoją kolekcję.
Victory nie miała żadnej kolekcji, ale to jej nie zniechęciło. Zdumiewające spotkanie z tą kobietą (nazywała się Myrna Jameson) nastąpiło o piątej po południu w środę. W poniedziałek o wpół do dziewiątej rano (akurat zdążyła się umyć i dotrzeć do manhattańskiej Garment District na dziesiątą) Victory miała już swoją pierwszą kolekcję złożoną z sześciu ubrań, razem z marynarką. Wydała całe przeznaczone na czynsz pieniądze, dwieście dolarów, i spędziła pięć dni na rysowaniu projektów, kupnie tkanin i szyciu na maszynie otrzymanej od rodziców w prezencie z okazji matury. Pracowała dniem i nocą, od czasu do czasu podsypiając przez parę godzin na sfatygowanej składanej kanapie, którą przytargała z ulicy. Wtedy miasto było inne, biedne i zrujnowane, a prosperowało jedynie dzięki twardej determinacji i stalowemu cynizmowi mieszkańców.