– No cóż, nie wiem, co odpowiedzieć – powiedział Lyne.
– Posłuchaj. – Postanowiła mu to wytłumaczyć. – Twoje życie przypomina wielkie widowisko na Broadwayu, moje to kameralna niezależna sztuka. Może niezbyt efektowna, ale moja własna, równie interesująca jak twoje show. Nasz związek to próba połączenia tych dwóch spektakli. Rezultat może być tylko jeden: mała sztuka zostanie wchłonięta przez wielkie widowisko. Widowisko będzie szczęśliwe, ale sztuka nie. Nie będzie mogła ze sobą wytrzymać…
– Myślałem, że jesteś projektantką mody – przerwał jej, szczerząc zęby.
Uśmiechnęła się sarkastycznie. Czy ten facet jest w stanie choć raz sobie odpuścić?
– Przecież wiesz, o co mi chodzi…
– Słyszę tylko, że porównujesz mnie do widowiska na Broadwayu. Do mnie trzeba mówić prostym językiem, mała. Zapomniałaś, że ja nie łapię aluzji?
Triumfująco poklepał ją po ręce. Jakiś tydzień wcześniej wściekała się na niego, że uparcie nie chce zrozumieć uczuć innych ludzi, a teraz usiłował ją przechytrzyć i obrócić te słowa przeciwko niej.
– Jak mogę być kobietą sukcesu przy mężczyźnie, który odniósł znacznie większy sukces? – zapytała. – Nie mogę. Jest tak, jakby mój sukces wcale się nie liczył. W tym problem.
– O to ci chodzi? – Uśmiechnął się z wyższością. – A ja myślałem, że wy, kobiety, chcecie być z mężczyzną, który odniósł większy sukces niż wy. Czy to nie o to robicie aferę od dwudziestu lat? Kobiety sukcesu nie mogą znaleźć faceta, bo – większość facetów nie zrobiła takiej kariery jak one, a ci którzy zrobili, nie chcą być z nimi. Czy nie uskarżacie się, że tacy mężczyźni przeważnie wolą słodkie idiotki? Biorąc pod uwagę to wszystko, powinnaś być szczęśliwa, dzieciaku. Uśmiechnęło się do ciebie szczęście, a to szczęście nazywa się Lyne Bennett.
Co za bezczelność, pomyślała, wytrącona z równowagi.
– Prezentujesz myślenie typowe dla początku lat dziewięćdziesiątych, Lyne. Nie znam żadnej kobiety, która odniosła sukces i ma takie poglądy. Większość znanych mi kobiet chce być z mężczyznami, którzy nie odnieśli takiego sukcesu jak one.
– Zęby nimi pomiatać.
– Nie. Zęby nie dać sobą pomiatać. – Odchyliła się. – Nie da się ukryć, że osoba, która ma więcej pieniędzy w związku, ma również kontrolę.
– Możliwe – przytaknął Lyne. – Ale jeśli starczy jej przyzwoitości, nigdy tego nie okaże.
Poruszona, spojrzała na niego. Mimo swojej pyszałkowatości czasem nieoczekiwanie zachowywał się przyzwoicie. Może jednak zbyt surowo go oceniła… W końcu to nie jego wina ani wada charakteru, że był bogaty.
– Wiem, co powiesz – oświadczył. – Chcesz, żebym to ja wszedł do twojego świata. Dlaczego nie zabierzesz mnie do tego domku na wsi, o którym ciągle gadasz?
– Zabiorę – zgodziła się. – Ale mój domek jest wielkości twojego salonu. A może mniejszy.
– Chcesz powiedzieć, że jestem snobem? – zapytał z udawanym przerażeniem.
– Chcę powiedzieć, że będziesz się nudził jak mops. Tam nie ma nic, nie kupisz nawet przyzwoitego sera.
– Dziwne. – Pokręcił głową. – Nie zamierzałem jechać tam z tobą po ser.
– Victory miała nadzieje, że uda się jej uniknąć wyprawy z Lyne'em na wieś. Domek miał nie więcej niż sto czterdzieści metrów kwadratowych, był jej azylem, ukrytym w małej wiosce w północnym Connecticut, gdzie znajdowała się piekarnia, poczta, sklep i stacja benzynowa. Nie było to w żadnym wypadku modne miejsce, w pobliżu nie odbywały się żadne przyjęcia, brakowało nawet porządnej restauracji. To jednak odpowiadało Victory. Kiedy wyjeżdżała na wieś, nosiła stare ciuchy i okulary, czasem przez wiele dni nie myła włosów. Obserwowała przez lornetkę owady i ptaki, za pomocą przewodnika próbując rozróżnić rozmaite rodzaje dzięciołów. Dom stał pośrodku prawie czterohektarowego pastwiska, nieopodal małego stawu i sadzawki. Nocami Victory wsłuchiwała się w odgłosy żabich godów. Zapewne dla innych byłoby to niesłychanie nudne, ona jednak nigdy się tam nie nudziła. Nie mogłaby, w otoczeniu całej tej przyrody. Czy Lyne Bennett potrafi to zrozumieć? Raczej nie. Przyjedzie w jednym ze swoich kaszmirowych swetrów z Etro, po tysiąc dolarów za sztukę, i wszystko popsuje.
Pomyślała, że być może to właśnie jest rozwiązanie. Lyne zobaczy prawdziwą Victory i przestanie się nią interesować.
Lyne chciał, żeby w piątkowy wieczór Wybój zawiózł ich na miejsce, ale Victory się sprzeciwiła.
– Jedziemy moim autem, i to ja prowadzę.
Wydawał się lekko zaszokowany, kiedy podjechała pod jego dom pt cruiserem, ale nie powiedział ani słowa. Zamiast tego demonstracyjnie zapiął pas i odsunął fotel, jakby przygotowywał się do dalekiej drogi.
– Pewnie po sprzedaży firmy kupisz sobie nowe auto – zauważył znacząco.
– Myślałam o tym – odparła, zjeżdżając na ulicę. – Ale w głębi serca jestem praktycznym człowiekiem. Samochód – to w końcu jedynie kwestia próżności, nie inwestycja, prawda? Traci na wartości w chwili, gdy wyjeżdżasz nim z salonu. W przeciwieństwie do biżuterii, mebli czy dywanów, nie możesz sprzedać auta za sumę, którą na nie wyłożyłeś.
– Moja mała potentatka. – Lyne złapał się deski rozdzielczej, kiedy Victory gwałtownie skręciła.
– Nie zapominam o tym, co naprawdę ważne.
– Jak wszystkie kobiety, prawda? To jedna z tych nudnych zasad, którymi się kierujecie. Może nie powinnaś zapominać o rozrywkach?
– Nie zapominam, dlatego mam ciebie – odparła.
Lyne wyciągnął rękę i zaczął bawić się pokrętłami na środkowej konsoli.
– Szukasz czegoś? – odezwała się Victory.
– Zastanawiam się, czy masz tu klimatyzację.
– Tak, ale jej nienawidzę. Nawet jeśli na zewnątrz jest ponad trzydzieści stopni, jeżdżę z opuszczonymi szybami. – I na dowód tego odkręciła szybę, a ciepłe powietrze uderzyło Lyne'a w twarz.
Weekend okazał się kompletną katastrofą dopiero w sobotni wieczór. Do tego czasu Lyne wychodził ze skóry, żeby pokazać, że ma też inne, bardziej zrelaksowane oblicze. Mogło to pośrednio wynikać z tego, że w promieniu czterdziestu pięciu kilometrów nie było zasięgu, więc jego komórka nie działała. W sobotni poranek wybrali się na miejscowy targ. Zamiast patrzeć na króliki i koguty, Lyne wciąż wbijał wzrok w aparat telefoniczny.
– Jak to możliwe, że nie ma tu zasięgu? – pytał wciąż. – Korzystałem z tego telefonu na wysepce na wybrzeżu Turcji, a nie mogę zadzwonić w Connecticut?
– Skarbie, to uskarżanie się na brak zasięgu jest nużące – powiedziała Victory. – Musisz sobie odpuścić.
– OK – powiedział. Dzielnie wsunął palec do klatki koguta, który natychmiast go dziobnął. – Jezu! – Lyne pomachał palcem. – Co to ma być? Nie ma zasięgu, za to są krwiożercze kurczaki.
– Chodź, obejrzymy zawody traktorów.
– W tych butach? – Uniósł stopę. Miał na sobie kosztowne włoskie mokasyny.
– Hej, uważaj! – zawołała kobieta w dziwacznej sukience, siedząca okrakiem na koniu. Lyne odskoczył i wdepnął w nawóz, zdaniem Victory krowi. Uśmiechnął się bohatersko i ograniczył jedynie do spoglądania na swój but co piętnaście sekund.
– A oto John na pięciokonnym ciągniku ogrodowym, pierwsza próba dwieście kilo – obwieścił spiker przez mikrofon.
– Uwielbiam to, a ty? – zapytała Victory.
Odwróciła ku niemu głowę, żeby potwierdził, ale Lyne najwyraźniej zniknął. Niech go diabli, pomyślała. Był jak dziecko, które bez przerwy odbiega i gdzieś się gubi. Skrzyżowała ręce na piersi. Nie zamierzała go szukać. Był dorosłym człowiekiem, a ona nie była jego matką.